[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie, to tylko.tylko ktoś, o kim kiedyś wspomniała mi Celia.Sądzę, że powinienem powiadomić go, co się stało.- Och, z pewnością.Cóż, popytam.Nie wiesz o nim nic bliższego?- Tylko tyle, że Celia uważała go za coś pośredniego pomiędzy Jezusem Chrystusem a Robertem Redfordem.- Doprawdy? No cóż, wiedząc, jaka była wybredna, muszę przyznać, iż wygląda na mężczyznę, którego chciałabym dostać w swoje ręce.Popytam się, dobrze? Dobranoc, Lloyd, i uważaj na siebie.Lloyd odłożył słuchawkę na widełki, kiedy w telewizji rozpoczęli nadawanie wieczornych wiadomości.W następnej chwili ujrzał niestabilny, filmowany z ręki obraz poczerniałego spalonego autobusu, stojącego gdzieś na pustyni.Tego samego autobusu, który miał zbadać sierżant Houk.Lloyd wcisnął przycisk pilota i usłyszał głos reportera w pół zdania.-.dzisiejszego ranka przez dwu funkcjonariuszy Patrolu Drogowego podczas rutynowego objazdu Parku Stanowego Pustyni Anza-Borrego.Lloyd obserwował, jak kamery telewizyjne krążą wokół wraku autobusu.-.jedynym dotychczas świadkiem jest niewidomy indiański chłopiec, który utrzymuje, iż w pobliżu autobusu bezpośrednio przed jego spaleniem słyszał głosy, ale.Kamera odjechała do tyłu, by pokazać trzy karetki zaparkowane na poboczu autostrady oraz rządek ułożonych na ziemi pokrowców na zwłoki.- Zaledwie dwie ofiary - mówił reporter - doczekały się jak na razie pozytywnej identyfikacji.Pierwszą z nich jest pan Ronald Kershow, sprzedawca dywanów z Escondido.Druga to pani Marianna Gomes, scenograf Opery San Diego.Lloyd spoglądał na ekran telewizora z uczuciem strachu i podniecenia.A wiec nie ma żadnego związku pomiędzy śmiercią tych wszystkich ludzi ze spalonego autobusu w Parku Stanowym Pustyni Anza-Borrego a samobójstwem Celii na Rosecrans Street, czyż nie tak, sierżancie Houk? Lecz jak pan sądzi, jakie jest prawdopodobieństwo, by dwie kobiety z zespołu Opery San Diego zginęły przypadkowo w płomieniach w ciągu dwóch następujących po sobie dni? Miliard do jednego?Lloyd spotkał kiedyś Mariannę Gomes.Przypominał sobie żywą ciemnoskórą dziewczynę w czerwonej bluzce z falbankami.Czerwone wargi, czarne oczy, biodra, które kołysały się w niemym rytmie salsy.W żadnym razie nie typ samobójczyni - nie bardziej niż Celia.Pamiętał również, co powiedziała mu o Mariannie Celia: „Jest taka bystra i utalentowana, a przy tym ma szalone poczucie humoru”.Kilka razy, gdy Celia późno wróciła do domu, mówiła mu, że razem z Marianną „były czymś zajęte” i że „straciły poczucie czasu”.Czy tym właśnie były razem zajęte? Wspólnym samobójstwem w płomieniach?Lloyd dokończył drinka.Jego umysł rozbrzmiewał zgiełkiem obrazów, przypuszczeń, urywków zapamiętanych rozmów.„Pracowałyśmy nad tym pomysłem wspólnie z Marianną.zdaje się, że trochę się to przeciągnęło.”Był teraz w stanie przywołać Celię z pamięci, ubraną w kożuszek, odwracającą się od drzwi z kluczem w ręku.„Zastanawiałyśmy się, ile można by zrobić, gdyby mieć przed sobą całą wieczność”.Kiedy to powiedziała? Pamiętał jak dziś, że użyła tych właśnie słów.„Całą wieczność”.A może Celia wraz z Marianną brały udział w religijnych dysputach z tym tajemniczym Ottonem? A może razem z nim opracowywały plan samobójstwa? Przecież - pomyślcie tylko - w jaki sposób Celii udało się dostać z kanistrem na Rosecrans Street, jeśli nie miała kogoś, kto by ją tam zabrał? Nie widziano jej w autobusie, żaden taksówkarz nie zgłosił, że ją podwoził, a w okolicy nie było ani jednego samochodu, którego obecności nie można by wytłumaczyć.Lloyd raz jeszcze podniósł słuchawkę i powtórnie wykręcił numer Sylvii, lecz widocznie już wyszła na kolację do Maria.Wrócił do salonu, by zabrać butelkę whisky.Przedtem nie chciało mu się nawet napełnić karafki.Wayne w dalszym ciągu drzemał z głową odrzuconą do tyłu i otwartymi ustami, mrucząc jak kot.Lloyd otwarł szufladę biurka i wyjął gruby żółty notatnik formatu A4.Fioletowym atramentem, śmiałymi pochylonymi literami napisał na karcie tytułowej: Celia Jane Williams, pod spodem zaś postawił datę czternastego czerwca, dnia jej śmierci.Nie miał żadnych namacalnych dowodów, nic, na czym mógłby się oprzeć, oprócz przypuszczeń i obaw.Lecz był już teraz pewien, iż decyzja Celii, by poszukać w płomieniach śmierci, nie została bynajmniej podjęta spontanicznie ani pochopnie, pod wpływem chwili.Planowała samobójstwo, może od tygodni, a może i od miesięcy.Czy Otto wraz ze swym religijnym zgromadzeniem mieli z tym cokolwiek wspólnego, jeszcze nie wiedział.Lecz zdecydowany był tego dociec.Otto - napisał w swym notatniku, potem zaś dorysował obu literom „o” oczy i uśmiech.Życzę miłego dnia.Nie został wychowany na wojownika, w każdym razie nie w sensie fizycznym.Jego ojciec zawsze utrzymywał, że tylko szaleńcy żądają oka za oko.Normalnemu człowiekowi bardziej przystoi zrobić wszystko, by utrzymać się przy życiu, niż próbować uczynić innym to, co oni mu uczynili.Teraz jednak Lloyd, jak jeszcze nigdy dotąd, poczuł się ogarnięty żądzą zemsty.Było to niemal tak, jakby sam rozgorzał płomieniem.Z trudnością przychodziło mu usiedzieć w jednym miejscu, z niecierpliwości ledwie oddychał.Miał zamiar dowiedzieć się, kto odebrał mu Celię, bez względu na to, ile mu to zajmie czasu oraz ile będzie kosztowało, i wyrównać z tym kimś rachunki.ROZDZIAŁ 7Gdy następnego ranka Lloyd zajechał do Bazy Rybnej Denmana, La Jolla okryta była szaroperłową mgłą Pacyfiku.Przed wejściem parkował już jasnoniebieski cutlass supreme Walda, a za wiktoriańską fasadą z palmami i secesyjnymi obramowaniami okien można było dojrzeć zapalone w sali restauracyjnej światła.Otworzył drzwi i wszedł do środka.- Waldo?Waldo siedział przy jednym ze stolików i układał menu.Za oknem La Jolla była niewidoczna, jak gdyby świat się kończył tuż za barierą balkonu.- Panie Denman, jak się pan miewa? Nie musi pan jeszcze wracać do restauracji.Wszystko jest w zupełnym porządku.Idzie nam jak po maśle.Wstał i uścisnęli się nawzajem nieco niezgrabnie zarówno z powodu wystającego brzucha Walda, jak i jego przywiązania do należnego protokołu.Dla Walda Lloyd nigdy nie mógłby stać się „Lloydem”, nawet gdyby mieli prowadzić razem Bazę Rybną jeszcze jako dwaj dziewięćdziesięciolatkowie.Pierwsza zasada wzajemnych stosunków pracownik - pracodawca, jaką wyznawał Waldo, głosiła, iż jeżeli ktoś dał ci pracę, winieneś tego kogoś szanować.Jeżeli zaś nie potrafisz, pozostaje ci tylko poszukać sobie innej pracy.- Był pan w kostnicy? - zapytał delikatnie Waldo.- Widział ją pan?Lloyd skinął głową.- Owszem.Spotkałem też jej rodziców.Waldo zmarszczył brwi ze zdziwienia.- A nie mówił pan, że nie ma rodziców?- No cóż, owszem, tak właśnie mówiłem, ale okazuje się, że miała.Wczoraj wieczorem przyjechali z San Clemente i zostali na noc.Pożegnałem się z nimi pół godziny temu.Bardzo się tym wszystkim przejęli.- Nie tylko oni, panie Denman [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •