[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niekiedy Gugenmus, oglądając się dokoła, czy siostry Anastazji nie widać, której się bał,wydobywał z kieszeni swego fraka z długimi po kostki połami tabakierkę i stukając w niąpalcami nachylał się nad rannym i szeptał: Obywatelu oficerze, zażyj tej wybornej francuskiej rewolucyjnej tabaki, ona cię prędzejna nogi postawi niż wszystkie mikstury fizyków.Czytałem w gazetach, że obywatel Robe-spierre tej tabaki zażywał.Ale Wiertelewicz nawet ze względu na obywatela Robespierre a nie chciał korzystać zeszczodrobliwości Gugenmusa, co strasznie martwiło poczciwego zegarmistrza.Rzadziej się zjawiał Wieprzowski, bo najpierw z powodu wielkiego gorąca i swej potężnejtuszy cierpiał bardzo i nie lubił chodzić, a potem siedział ciągle w okopach, a mianowanyprzez ks.Józefa Poniatowskiego setnikiem nieustannie strzelał do Prusaków. Przy tym widzisz, panie Jacenty tłumaczył się nie lubię, mosterdzieju, przychodzić doWarszawy, bo wypada przecie, żebym zajrzał do domu, a tam moja jejmość strasznie mi zaw-sze głowę skotłuje. A cóż ona od waści chce? A paralusz ją tam wie, mosterdzieju.Czy to kto kiedy dowie się, co kobieta z przepro-szeniem, chce? Zwyczajnie, włosy długie, no.i rozum ten tego.Gada mi, mosterdzieju,żebym oto pilnował domu, a nie wałęsał się po okopach, gdzie, peda, same tylko próżniaki inicponie siedzą.Ot, babskie gadanie i kwita.Albo to te baby, z przeproszeniem, co rozumieją!Takim było teraz życie Wiertelewicza.Słuchając opowiadań swych towarzyszy, odczytującgazety, które mu przynoszono, marzył tylko o tym, żeby jak najprędzej wyzdrowieć. Jak tylko podniosę się z pościeli mówił zaraz pójdę na okopy i będę znów prał tychPrusaków.Ot, księże mówił do ks.Karolewicza odprawcie tam mszę za moją intencję,żebym prędzej wyzdrowiał.71Ksiądz odprawiał mszę, zapewniał chłopca, że lada dzień powstanie, ale w głębi duszy niemiał żadnej nadziei.Doktor Drozdowski wprost mu powiedział, że chory nie pożyje długo, borana się nie goi, a co gorsza gangrena się w nią wdaje, na co wówczas środka nie znano. Szkoda tego dzielnego oficera mówił Drozdowski ale umrzeć musi.Nie on zresztąpierwszy i nie ostatni dodawał melancholijnie.Jakoż, niestety, biedny Wiertelewicz gasł powoli, aż zgasł jednego dnia, póznym wieczo-rem w obecności wszystkich swoich towarzyszy prócz Wieprzowskiego, który od tygodnia niepokazywał się w Warszawie.Okno pokoiku Wiertelewicza wychodziło na ogród z tyłu Pałacu Radziwiłłowskiego sięznajdujący, skąd prześliczny roztaczał się widok na Wisłę, Pragę i dalekie za nią lasy.Czując,że już umiera, prosił biedny Jacuś, by przysunięto jego łóżko do okna i by je otworzono.Wie-czór był cichy, ciepły, niebo wygwieżdżone i właśnie spoza lasów wawerskich podnosiła sięolbrzymia tarcza księżyca w pełni, oblewając ją w mglistym półmroku i półświetle. Niechże jeszcze popatrzę na świat Boży mówił słabym głosem anim się spodziewał,że mię te Szwaby na śmierć ustrzelą.Ale nie oni mię pono zabili, jeno własna nieostrożność.Trudno, raz trzeba umrzeć, żal mi tylko, że w taki moment umieram.Nikt mu nie odpowiadał, bo wszystkim żal serce ściskał, a ksiądz po cichu modlitwy od-mawiał.Tomek w kącie rzewnymi łzami się zalewał i tłumił jak mógł łkania serdeczne, któremu pierś wstrząsały.Wszak przeżył z tym umierającym Jacusiem najpiękniejsze, najwznio-ślejsze chwile swego życia, chwile, których nigdy nie zapomni.Franek stał chmurny i ponury,a Gugenmus po cichu obcierał łzy i na miejscu usiedzieć nie mógł.Umierającemu coraz bardziej brakowało powietrza, które płynęło szeroką falą do izbyprzez otwarte okno, ale jego biedne piersi już schwycić go nie mogły.Nagle odezwał się gło-sem stłumionym, chrapliwym, urywanym: Panie Gugenmus!. Jestem! jestem! wołał stary zegarmistrz, nadbiegając z drugiego końca pokoju i stanąłnachylony nad umierającym, oblanym srebrzystym blaskiem miesiąca. Zagraj mi.zagraj. szepnął Wiertelewicz tę starą pieśń konfederacką.lżej mi bę-dzie przy niej umierać.Tedy Gugenmus nie mógł już wytrzymać i wybuchnął głośnym płaczem, mówiąc: Umierać! umierać tak młodo! o! naturo, jakżeś okrutna! jakżeś nieubłagana!Wydobył jednak z kieszeni szkatułkę, ustawił ją na stoliku tuż przy głowie konającego, na-kręcił i na tle tej cudownej nocy księżycowej, w ciszy konania młodego bohatera kwilić po-częły te same tony melancholijne, nieokreślonym smutkiem przesiąknięte.Wiertelewicz uniósł nieco głowę i zdawało się, że całą duszę przelał w te smętne tony.Słuchał, słuchał, a gdy ostatni dzwięk pieśni przebrzmiał w szkatułce, głowę opuścił na po-duszki.Już nie żył!Pogrzeb biednego Jacusia odbył się z niezwykłą wspaniałością.Tłumy ludu towarzyszyłymu, towarzyszył sam Kościuszko konno, w swej białej sukmance chłopskiej, książę Józef,jenerał Orłowski, prezydent miasta Zakrzewski, cała gwardia municypalna, obywatel Blum naczele swej setki, obywatel Wieprzowski, Heliglas, wszyscy, kto tylko mógł.Nad grobemprzemawiał ks.Karolewicz, ale mowy swej dokończyć nie mógł, ho mu łzy nie pozwoliły,czym wywarł tak wielkie wrażenie na słuchaczach, że cały tłum głośno zatkał.Potem gwardiamunicypalna dała ognia ze swych karabinów i trumnę spuszczono w mogiłę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]