[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na lewo ode mnie, w kącie komnaty, wznosiła się spirala kręconych schodów.Na dywaniku przed kominkiem stało kilka obitych skórą foteli z wysokimi oparciami i żło­bionymi poręczami.Między sprzętami, plecami do ognia, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, stał Oskin Yahlei.- Gashanatantra - przemówił.W jego głosie pobrzmiewało już mi znajome, mrożące krew w żyłach dudnienie, ale na szczęście nie spróbował swej sztuczki z czarną aurą.- Oskin Yahlei - powiedziałem.Patrzyłem na niego przez chwi­lę, potem podniosłem brew i ruszyłem w jego stronę.Yahlei cofnął się o krok.Obserwując, jak tonę w najwygodniejszym z wyglądu fotelu, lekko rozchylił usta i zajął miejsce naprzeciwko.Umieści­łem okuty żelazem czubek laski na podłodze pomiędzy stopami, wsparłem łokcie na poręczach i splotłem palce.Przez chwilę przy­glądaliśmy się sobie badawczo.- Wreszcie się spotkaliśmy - zagaił.- Rzeczywiście.- Twoja aura jest aurą mocy, jednak nie przybrałeś zbyt ciekawej postaci, jeśli mogę pozwolić sobie na czelność.- Możesz - przyzwoliłem łaskawie - na razie.Później zoba­czymy.W życiu bym nie uwierzył, gdybym nie zobaczył tego na własne oczy: Oskin Yahlei nerwowo przełknął ślinę.Może ostatecznie mój pomysł nie był taki głupi; może rzeczywiście Gashanatantra był rybą grubszą od niego.A on myślał, że jestem Gashanatantra.Jeden z mo­ich pierwszych mentorów rzekł ongiś: “Kiedy myślisz, że już nie masz żadnego wyjścia, wprowadź w czyn najbardziej zuchwały po­mysł, jaki wpadnie ci do głowy.A potem idź za ciosem.Nie uwie­rzysz, z iloma rzeczami można sobie poradzić, kiedy już się wykona pierwszy ruch."Faktycznie, jeden z moich największych lęków należał do prze­szłości.Gdy tutaj szedłem, przyszło mi na myśl, że po przekroczeniu progu komnaty mogę zastać Gasha pogrążonego w uprzejmej kon­wersacji z Oskinem Yahlei.- A zatem - kontynuowałem - próbujesz samodzielnie przeprowa­dzić małą operację.- Jak widzisz.Wszyscy mamy swoje małe operacje.- Tak się mówi.A jednak taka operacja może okazać się rzeczą nad wyraz delikatną.Należy wziąć pod uwagę wiele czynników.Przede wszystkim kwestię wchodzenia na cudze podwórko.Innymi słowy, przeprowadzanie własnej operacji na terytorium należącym do kogoś innego.- Nie potrzeba mi lekcji etykiety - parsknął Oskin Yahlei.Starał się zawrzeć w tych słowach nutą brawury, lecz moim zdaniem wypa­dło to niezbyt przekonująco.- A może potrzeba - powiedziałem - zważywszy twoją sytuacją.- Sam próbowałem mówić w taki sposób, w jaki, wedle moich wy­obrażeń, wypowiadałby się Gash.Nie wyszło mi tak twardo, jak się spodziewałem i to mnie zmartwiło.Podejrzewam, że metaboliczne połączenie z Gashem skaziło moją osobowość.- Należy wystrzegać się denerwowania innych - ciągnąłem - chyba, że szuka się zwady.- To miasto nie leży na niczyim terenie.Nikogo nie zdenerwowa­łem.- Nie? Masz ogromną ambicję i dalekosiężne plany, lecz zapomi­nasz o szczegółach.Nie masz zielonego pojęcia, z kogo uczyniłeś sobie wroga.Improwizujesz - powiedziałem, kierując się przeczu­ciem - nie wiedząc dokładnie, co naprawdę robisz.- Nie jestem ci winien wyjaśnień.- Najlepszym wyjaśnieniem jest zawsze powodzenie operacji.Nie­stety, w twoim przypadku nie wchodzi ono w rachubę.Zajmujesz bar­dzo niepewną pozycję.Szakale idą twoim tropem, nie słyszysz ich?Jego już ziemista twarz stała się o ton bardziej szara.Wyglądało na to, że trafiłem w dziesiątkę, choć nie bardzo wiedziałem, o czym mó­wię.- A jednak wytłumaczenie istnieje - rzekł Oskin Yahlei.- Głupota Kaara.Bóg musi posiadać władzę.- Bóg?- Tak, bóg.Ty, Gashanatantra, z pewnością jesteś bogiem, ale ja, Oskin Yahlei, jestem równy bogu.Pomyślałem, że ujął to całkiem interesująco, jakby dopiero niedaw­no zaczął się utożsamiać z bogami.To zgadzało się z teorią, którą za­cząłem rozwijać.Nadszedł czas na następną porcję domysłów i dwie porcje blefu.- Zgadza się.Jednak ciekawi mnie, dlaczego na swoją kwaterę główną wybrałeś świątynię poświęconą niegdyś innemu bogu.To interesujące.Choć nie, niepokojące będzie lepszym słowem.Przy­właszczanie sobie owoców pracy kogoś lepszego od siebie sugeruje brak smaku.Zwłaszcza.- był to kolejny strzał w ciemno - gdy czy­ni to ktoś taki jak ty, jeszcze nie znany członkom związku,Oskin Yahlei zmarszczył czoło.- Mówi się, że ci, którzy są godni sięgnięcia po władzę, zasługują na jej utrzymanie.Każdy ma władzę taką, jakiej pożąda.Rozparłem się w fotelu i nonszalancko założyłem nogę na nogę.Dał się złapać, pomyślałem.- Czy wiesz, kogo skrzywdziłeś, zajmując tę świątynię? Nie sama wartość uzurpatora decyduje o posiadaniu przezeń władzy, lecz rów­nież tolerancja, z jaką traktują go inni.Nie należy budzić gniewu wśród równych sobie.- Do kogo należy świątynia? - zapytał Oskin Yahlei.- I kto pała gniewem?- Świątynia i gniew to jedno.I ciała w podręcznym magazynku, na przyświątynnym cmentarzu, które masz nadzieję wykorzystać do re­alizacji swych dalszych żałosnych planów, one też są tym samym.Należą do tego samego kogoś.Stanowią rezerwę materiału dla ta­kich jak ty, lecz nie dla ciebie.Jesteś.- ciągnąłem, doskonale wczuwając się w rolę - jesteś szczwanym parweniuszem, sprytnym, ale nie mądrym.Brakuje ci mądrości i wiedzy, jaką dają tylko lata do­świadczeń.- Spróbowałem wyrazić głosem dudnienie mrocznego grzmotu.- Chcesz wiedzieć, do kogo należy to miejsce? Wiedz za­tem, że należy do mnie!Szczęka mu opadła, naprawdę opadła.- Ale ty.ale to.- Do mnie.A ty korzystasz z niego dzięki mojej tolerancji, a zważ, iż w obecnych czasach cecha ta jest coraz rzadziej spotykana.- Prze­szyłem go spojrzeniem.Kątem oka ujrzałem coś, co przyciągnęło moją uwagę- złoty pierścień na środkowym palcu jego lewej dłoni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •