[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Podwieźć?Wsiadłem.Byłem tak zaskoczony, że zapomniałem o moich gałązkach.Ukradkiem przesunąłem ręką wzdłuż własnych nóg - to były tylko osty.- Co, już? - odezwał się niski głos o zmysłowym timbrze.- Niby “co, już?” - spytałem zbity z pantałyku.Wzruszyła ramionami.Potężny samochód skoczył, dotknęła jakiegoś klawisza, zapadł mrok, tylko przed nami gnał strzęp oświetlonej drogi, spod tablicy rozdzielczej popłynęła klaskająca melodia.Jednak to dziwne - myślałem.- Jakoś się nie klei.Ani ręki, ani nogi.Co prawda nie gałązki, tylko osty, a jednak, jednak!Przyjrzałem się obcej.Była niewątpliwie piękna, w sposób zarazem kuszący, demoniczny i brzoskwiniowy.Ale zamiast spódniczki miała jakieś pióra.Strusie? Halucynacja?.Z drugiej strony, obecna moda damska.Nie wiedziałem, co o tym myśleć.Szosa była pusta; rwaliśmy, aż igła tachometru pochylała się ku krańcowi skali.Naraz jakaś ręka wczepiła mi się z tyłu we włosy.Drgnąłem.Palce, zakończone ostrymi paznokciami, drapały mnie w potylicę, raczej pieszczotliwie niż morderczo.- Kto to? Co tam? - próbowałem się uwolnić.Nie mogłem jednak ruszyć głową.- Proszę mnie puścić!Ukazały się światła, jakiś wielki dom, żwir chrupnął pod oponami, samochód zakręcił ostro, przytarł do krawężnika, stanął.Dłoń, która wciąż dzierżyła mnie za czuprynę, należała do drugiej kobiety, odzianej w czerń, bladej, smukłej, w ciemnych okularach.Drzwi otwarły się.- Gdzie jesteśmy? - spytałem.Milcząc przypadły do mnie, ta od kierownicy wypychała mnie, ta druga ciągnęła stojąc już na chodniku.Wylazłem z auta.W domu bawiono się, słyszałem dźwięki muzyki, jakieś pijane krzyki, wodotrysk mienił się żółcią i purpurą w okiennym świetle u podjazdu, moje towarzyszki wzięły mnie mocno pod ręce.- Ależ ja nie mam czasu - bąkałem.Nie zważały na moje słowa ani trochę.Czarna nachyliła się i gorącym oddechem tchnęła mi w samo ucho:- Hu!- Jak proszę?Byliśmy już przed drzwiami; obie zaczęły się śmiać, nie tyle do mnie, co ze mnie.Wszystko odstręczało mnie od nich; poza tym były coraz mniejsze.Klękały? Nie, nogi obrastały im piórami.No - rzekłem sobie nie bez ulgi - a więc jednak halucynacja!- Jaka tam halucynacja, fajtłapo! - parsknęła ta w okularach.Podniosła wyszywaną czarnymi perłami torebkę i zdzieliła mnie prosto w ciemię, aż jęknąłem.- Patrzcie go, halucynanta! - krzyczała druga.Mocny cios trafił mnie w to samo miejsce.Upadłem zakrywająć głowę rękami.Otworzyłem oczy.Profesor Trottelreiner pochylał się nade mną z parasolem w ręku.Leżałem na chodniku kanałowym.Szczury w najlepsze chodziły parami.- Gdzie, gdzie pana boli? - dopytywał się profesor.- Tu?- Nie, tutaj.- pokazałem spuchnięte ciemię.Ujął parasol za cieńszy koniec i palnął mnie w obolałe miejsce.- Ratunku! - krzyknąłem.- Proszę przestać! Czemu.- To jest właśnie ratunek! - odparł futurolog bezlitośnie.- Nie mam, niestety, pod ręką innego antidotum!- Ale przynajmniej nie skuwką, dlaboga!- Tak jest pewniej.Uderzył mnie raz jeszcze, odwrócił się i zawołał kogoś.Zamknąłem oczy.Głowa okrutnie bolała.Poczułem szarpnięcie.Profesor i mężczyzna w skórzanej kurtce chwycili mnie pod ręce i zaczęli gdzieś nieść.- Dokąd? - zawołałem.Gruz sypał mi się na twarz z dygocącego stropu; czułem, jak niosący kroczą po jakiejś chwiejnej desce czy kładce i drżałem, żeby się nie pośliznęli.- Dokąd mnie niesiecie? - pytałem słabo, lecz nikt nie odpowiedział.W powietrzu stał nieustanny huk.Zrobiło się jasno od pożaru; byliśmy już na powierzchni, jacyś ludzie w mundurach chwytali kolejno wszystkich wyciąganych z otworu kanałowego i ciskali dość brutalnie w otwarte drzwi - mignęły mi olbrzymie biało lakierowane litery US ARMY COPTER l 109 849 - i upadłem na nosze.Profesor Trottelreiner wetknął głowę do helikoptera.- Przepraszam, Tichy! - krzyczał.- Proszę wybaczyć! To było konieczne!Ktoś stojący za nim wyrwał mu z ręki parasol, zdzielił nim profesora dwa razy na krzyż po głowie i pchnął go, aż futurolog jęknąwszy upadł między nas, równocześnie zaś zaszumiały wirniki, zahuczały motory i maszyna wzbiła się majestatycznie w powietrze.Profesor usiadł przy noszach, na których leżałem, pocierając delikatnie potylicę.Muszę wyznać, że chociaż pojmowałem samarytańskość jego czynów, z zadowoleniem skonstatowałem, że wyrósł mu olbrzymi guz.- Dokąd lecimy?- Na kongres - rzekł, wciąż krzywiąc się jeszcze, Trottekeiner.- To jest.jak to na kongres? Przecież już był?- Interwencja Waszyngtonu - wyjaśnił mi lakonicznie profesor.- Będziemy kontynuować obrady.- Gdzie?- WBerkeley.- Na kampusie?- Tak.Ma pan może jakiś nóż albo scyzoryk przy sobie?- Nie.Helikopter zatrząsł się.Grzmot i płomień rozpruły kabinę, z której wylecieliśmy jeden przez drugiego - w bezkresną ciemność.Męczyłem się potem długo.Zdawało mi się, że słyszę jękliwy głos syren, ktoś rozcinał mi ubranie nożem, traciłem przytomność i znów ją odzyskiwałem.Trzęsła mną gorączka i zła droga - widziałem matowobiały sufit ambulansu.Obok leżał jakiś długi kształt jakby obandażowanej mumii; po przytroczonym parasolu poznałem profesora Trottelreinera.Ocalałem.- przemknęło mi.- Żeśmy się też nie roztrzaskali na śmierć.Co za szczęście.Nagle pojazd zatoczył się z przenikliwym wrzaskiem opon, wywrócił kozła, płomień i grzmot rozerwały blaszane pudło.Co, znowu? - ty snęła mi ostatnia myśl, nim pogrążyłem się w mrocznej bezpamięci.Otwarłszy oczy, ujrzałem szklaną kopułę nad sobą; jacyś ludzie w bieli, zamaskowani, z rękami wzniesionymi kapłańsko, porozumiewali się półszeptem.- Tak, to był Tichy - doleciało mnie.- Tu, do słoja.Nie, nie, sam mózg.Reszta nie nadaje się.Dawajcie tymczasem narkozę.Niklowy krążek, obramowany watą, zasłonił mi wszystko, chciałem krzyczeć, wołać pomocy, ale wciągnąłem piekący gaz i rozpłynąłem się w nicości.Gdy znów przyszło ocknięcie, nie mogłem otworzyć oczu, ruszyć ręką ani nogą, jakbym był sparaliżowany.Ponawiałem te wysiłki, nie bacząc na ból w całym ciele.- Spokojnie! Proszę się tak nie rzucać! - usłyszałem miły, melodyjny głos
[ Pobierz całość w formacie PDF ]