[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- O tarciu Lovelittle'a o ścianę?- To tam jest, Karen.Tam jest dowód.Ciało, wszystko.Wystarczy, że popatrzą na ścianę.- I uwierzą ci, gdy im powiesz, że został do niej przyciągnięty przez kogoś, kto był w środku?- Do czego prowadzisz?- Nie powiedzą, że to ty go na nią popchnąłeś?Jack przełknął kolejny łyk jacka danielsa.W butelce została już tylko kropelka.Zawahał się, a potem ją także przełknął.- Posłuchaj.- zaczął.- Zakładam, że policja będzie kierować się logiką.- Zakręcił kapsel na pustej butelce i włożył ją z powrotem do schowka.- Wystarczy, że na mnie popatrzą, by zrozumieli, że nie miałbym siły wystarczającej, aby rozetrzeć człowieka wzrostu Lovelittle'a na całej długości dwustustopowej ściany piwnicznej.A gdybym chciał go zabić, czemu miałbym zabijać w taki sposób? Czemu go nie zasztyletować albo zastrzelić, albo uderzyć kijem baseballowym? Nie jestem szaleńcem.- No, może jestem po prostu uprzedzona - powiedziała Karen.Przez chwilę siedzieli milcząc w samochodzie.Za dębowymi drzewami widać było tylko mglisty zarys budynku.Wreszcie odezwał się Jack:- Jestem całkiem pewien, że Randy gdzieś tam się znajduje.- W piwnicy?- Pies zaszczekał, ale tylko ten jeden raz.Dałem mu Kupę do powąchania i podszedł prosto do ściany.- Myślisz, że Randy też jest w ścianie?- Nie wiem - odrzekł Jack trąc oczy.- Nie wiem, co myśleć.Wiem, że to widziałem, ale nadal w to nie wierzę.- Ale spodziewasz się, że policja uwierzy?- Karen, dowody.- Jack, kochanie, wedle mego ograniczonego doświadczenia dowody gówno policję interesują.Znowu milczenie.Deszcz kapał i szeleścił w drzewach.Jack wyciągnął kluczyki samochodowe i wybrał ten od stacyjki.- To jest mój syn, Karen - powiedział.- Nie potrafię odnaleźć go o własnych siłach.Myślę, że jest w ścianie, choć Bóg wie jakim sposobem tam się znalazł.Ten Lester, o którym ciągle opowiadał.- Patrz - szepnęła niemal bezdźwięcznie Karen.Jack zmarszczył czoło i podniósł głowę.Pomiędzy ciemnymi pniami dębów majaczyła nieduża, szarobiała figurka w kapturze, bez twarzy, stojąca samotnie w deszczu.Była nie wyższa niż siedmioletnie dziecko.Ale co by tutaj robiło siedmioletnie dziecko, przyglądając się im?Jack otworzył drzwiczki kombi i w tym samym momencie Karen chwyciła go za ramię.- Zaczekaj, ono macha ręką.Figurka podniosła obie ręce.Nie machając - pomyślał Jack.- Przyzywając.- Chce, abyśmy za nim poszli - zawyrokował.- Co, zmysły postradałeś? - odpaliła Karen.- Jack! Nie wrócisz tam! Nie wrócisz!- Ty nie musisz iść - powiedział.- Ale, Karen.jeśli jest jakakolwiek szansa odnalezienia Randy'ego.Popatrzyła na niego ze zmęczeniem.Wiedziała, że on po prostu musi tam pójść.- Zaczekam na ciebie, Jack, posłucham radia.Ale jeśli nie wrócisz za dwadzieścia minut.- Jeśli nie wrócę za dwadzieścia minut, zawołaj gliniarzy.Mówię poważnie.Będziesz musiała.Nie idź za mną.Wysiadł z wozu.Mała szarawobiała figurka nadal stała wśród dębów, ciągle przyzywając.Przecisnął się przez dziurę obok bramy i ruszył mozolnie po żwirowanej alei, podniósłszy kołnierz płaszcza.Figurka opuściła ręce i stała czekając na niego.Trudno było coś dostrzec wśród drzew i w deszczu, ale zdawało się, że Randy mówił prawdę.Figurka nie miała twarzy.Może była to ostatecznie tylko gazeta, mokra gazeta, powiewająca na wietrze.Nim zdołał się do niej bardziej zbliżyć, figurka uciekła na tyły Dębów.Biegła w dziwacznych podskokach, dokładnie tak, jak robiłoby to dziecko w nowym, zbyt obszernym dla niego płaszczu przeciwdeszczowym.Ale równocześnie jakoś chaotycznie.Raczej jakby oglądał przyśpieszony film, a nie rzeczywiste dziecko.Jack dotarł na tyły budynku.Mała figurka czekała na niego przy otwartych drzwiach oranżerii.Już go nie przyzywała.Gdy zbliżył się do niej na dwadzieścia jardów, skoczyła przez drzwi do środka i znikła.Jack zdawał sobie sprawę, jakie śmiertelne przerażenie ogarnęło go podczas tej gry w idź-za-mną.W drzwiach oranżerii zawahał się, oddychając głęboko dla uspokojenia.Nie musisz tu wracać.Możesz wezwać policję.Po szarobiałej figurce nie zostało nawet znaku, chyba że kryła się za drzewami.Na podłodze oranżerii nie było mokrych śladów stóp.Ale Randy znajdował się gdzieś wewnątrz tego budynku.O tym był przekonany, potrafił to wyczuć.Nie miał innego wyboru, jak wejść do środka i poszukać go.Przez oranżerię i świetlicę przeszedł do holu.Budynek zdawał się jeszcze bardziej milczący niż zwykle.Drzwi do piwnicy były, tak jak je zostawił, częściowo otwarte.Podszedł do nich i popchnął je końcami palców.Słyszał bicie własnego serca.Właśnie miał wejść do środka, gdy usłyszał szept: Witamy z powrotem, Jack.Odwrócił się w miejscu.Ślepy posąg po przeciwnej stronie holu otworzył swe marmurowe oczy i patrzył na niego.Miło mi, że mogłeś przyjść, Jack - wypowiedział posąg.Jack zmusił się wysiłkiem woli do przejścia przez hol.Powłóczył stopami, jak człowiek na wpół sparaliżowany.Stanął przed posągiem i spojrzał na niego: miał twarz białą, zimną i pogardliwą.Był żywy, był stworzony na obraz i podobieństwo kobiety, a przecież wyczuwał w nim coś kompletnie nieludzkiego.Marmurowa twarz, kamienne serce.Szukasz Randy'ego - stwierdził posąg.- Czy jest tutaj? - spytał ochrypłym głosem Jack.Oczywiście jest tutaj.Ukryliśmy go.- Kto „my”?No, ja nazywam się Lester.ale jest nas o wiele więcej.Nie martw się, Jack, Randy'emu zupełnie nic nie grozi.- Gdzie on jest? Chcę go zobaczyć.Wszystko w swoim czasie.- Do cholery, chcę go mieć z powrotem! Nie obchodzi mnie, kim albo czym jesteś! Nie masz prawa przetrzymywać go tutaj!Mocno powiedziane, Jack! Ale nie szarżuj, Jack [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •