[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niepokoiło nas tylko to coś żółte i zielone, co miała na plecach.Męczyliśmy się tym okropnie, aż wreszcie Lucyna zgadła pierwsza.— O rany boskie, nad czym my się zastanawiamy?! Ścierka z Cieszyna! Swetra przy sobie nie miała, ochłodziło się, ubrała się w tę ścierkę! W żółto–zielone paski, pamiętacie ją chyba?— No i proszę, jak jej się kradzież przydała — zauważyłam filozoficznie.— Kolorystycznie powinna się wszystkim rzucać w oczy.Wygląda na to, że granicy nie przekroczyła, jeden problem nam odpada, ale co do faceta, zaczynam nabierać wątpliwości.Może ją faktycznie poderwał?— No chyba że poderwał — przyświadczyła Lucyna.Moja matka była wściekła zarówno na ojca, który uniemożliwił jej słuchanie chłopaka, jak i na nas, za ględzenie o poderwaniu.Z jakichś przyczyn ta myśl okropnie jej się nie podobała.Przestała w końcu protestować, ale za to nabzdyczyła się i zacięła w urażonym milczeniu.Nagłe zniknięcie Teresy wydawało nam się kompletnie niepojęte i w najwyższym stopniu zagadkowe.Dokonywanie poszukiwań wymagało jakiegoś punktu zaczepienia.Miałam nikłą nadzieję, że po owej wiejskiej drodze nie jeździ zbyt wiele pojazdów mechanicznych i uda się odróżnić ślady opon motocykla.Potem zaś, być może”, zdołamy stwierdzić, w którą stronę skręciły na rozwidleniu dróg i odgadniemy cel podróży.Nadzieja okazała się złudna, ogumione furmanki zatarły wszystkie ślady, natomiast orgia barw na Teresie istotnie, jak przewidywałam, okazała się pomocna.Pasąca krowy osoba w nieokreślonym wieku przyświadczyła, że w dniu wczorajszym, kiedy właśnie zawracała żywinę ku domowi, jakieś ludzie na motorze spłoszyli jej cielątko.Pogroziła za nimi pięścią, ale i tak cielątko musiała wyganiać z cudzej koniczyny.Jedno na tym motorze miało łeb jak bania, drugie było pstrokate.Widziała, gdzie skręcili, owszem, bo skręcali właśnie, jak wygrażała im pięścią.Na lasy skręcili, może i do Radkowa jechali, a może gdzie indziej, kto ich tam wie…Zabijcie mnie, nie wiem, co robić — oświadczyłam, zatrzymawszy samochód u brodu nad potoczkiem, w lesie, na malowniczej drodze, praktycznie pozbawionej nawierzchni.— Według mapy tu nie ma w ogóle nigdzie żadnego przejazdu, ale motorem mógł się przepchać.Może ją wywiózł do Batorowa, przenocowała byle gdzie, a dziś rano wróciła do Polanicy?— Myślisz…? — spytała Lucyna niepewnie.— Myślę.To znaczy, nie wiem, czy myślę, ale wszystko jest możliwe.Diabli nas wynieśli z tej Polanicy już o wpół do piątej rano, dawno mogła tam wrócić.— No to co, wracamy?Zastanowiłam się, rozważając równocześnie kwestię manewru zawracania.Wyszło mi, że powrotną drogę będę musiała odbyć tyłem.— No, nie wiem, chyba wracamy, ale uważam, że powinniśmy na wszelki wypadek pokręcić się tu trochę po okolicy i popytać.Bo może zrobiła jeszcze coś innego, co nam do głowy nie przyjdzie.— Jedyne, co jeszcze mogła zrobić, to jechać ze ścierką do Cieszyna — rzekła Lucyna stanowczo.— I mówię wam, że pojechała.Wykorzystała pierwszą okazje, kiedy nie mogliśmy jej w tym przeszkodzić.Moją mamusię odblokowało nagle i przychyliła się do zdania swojej siostry.Teresę gryzło sumienie, ścierkę miała przy sobie, kradzież spędzała jej sen z powiek, mur beton pojechała ją zwrócić.Obie upierały się przy tym cieszyńskim wojażu tak sugestywnie, że w końcu sama zaczęłam weń wierzyć.Niemniej jednak ruszyłam w objazd okolicznych dróg, chałup i jednostek ludzkich, dopytując się o osobę ubraną w czerwone pantofle i żółto–zieloną, lnianą ścierkę.Plon poszukiwań był beznadziejnie nędzny.Jakiś chłop, niezupełnie trzeźwy i może dzięki temu rozmowny, wyjawił nam, że widział motor, który jechał drogą tak jakby na Batorów.Chłop kosił trawę w przydrożnym rowie zarówno wczoraj, jak i dziś i motor przejechał akurat w chwili, kiedy już skończył pracę i wyłaził z rowu.Nie zwróciłby pewno uwagi, ale motor na niego zatrąbił.Dlatego spojrzał.Dwie osoby na nim jechały.Okrężnymi drogami udałam się do Batorowa, kilkakrotnie usiłowałam skręcić w las, robiłam rozmaite sztuki, obie z Lucyną obeszłyśmy wszystkie chałupy, dowiadywałyśmy się na wszystkie strony, ale więcej informacji nie udało nam się zdobyć.Chłop z kosą okazał się ostatnią osobą, która widziała Teresę, i można było tylko żywić nadzieję, że w przypływie żartobliwego nastroju nie wykonał tą kosą zamachu.Śmiertelnie wyczerpani i dokładnie ogłupieni wróciliśmy do Polanicy późnym popołudniem.Teresy tam również nie było, ale za to powitała nas do szaleństwa zdenerwowana gosposia dyrektora.— Proszę państwa, tu był jakiś pan!— krzyknęła już od progu ze łzami w oczach.— Ja go chyba, Jezusie Maryjo, niepotrzebnie wpuściłam! Jak, nie daj Boże, państwu coś zginęło, to nie wiem, co zrobię!Wiadomość zaskoczyła nas niewymownie, ale po krótkiej chwili oceniliśmy ją jako pod każdym względem sensacyjną.Zanim jeszcze weszliśmy do swoich pokoi, na werandzie i w holu wydusiliśmy z nieszczęsnej kobiety szczegóły wydarzenia, uspokoiwszy ją przedtem z dość dużym trudem.Relacja gospodyni wyglądała następująco:Dziś rano przyszedł jakiś pan w średnim wieku, tak około czterdziestki.Niegruby, niechudy, niełysy i niebrodaty.Przyszedł krótko po ósmej, wyglądał bardzo porządnie, spytał o nas i powiedział, że ma jakieś ważne wiadomości o naszej kuzynce, która zginęła.Gosposia nie była w stanie odgadnąć, kiedy możemy wrócić, pan jednakże zdecydował się poczekać.Wyglądał tak przyzwoicie, że wpuściła go do pokoju, nie naszego oczywiście, tylko takiego ogólnego, w którym nikt nie mieszka.Z początku dotrzymywała mu towarzystwa, ale potem musiała odejść na chwilę, jakoś jej zeszło i kiedy wróciła, zastała pana w naszym pokoju.Nic nie robił, stał na środku i tak jakoś patrzył w jeden punkt, okropnie zamyślony.Powiedział, że chyba napisze do nas kartkę i nawet coś pisał w notesie, kartkę zostawił na stole pod wazonem, a z nią jeszcze rozmawiał.Dopytywał się, czy pojechaliśmy może na wycieczkę, czy zabraliśmy ze sobą jakieś rzeczy, może walizkę albo co, bo po tym można by się zorientować, kiedy wrócimy.Gosposia nie umiała mu nic odpowiedzieć, nasz wyjazd nastąpił bowiem tak rano, że jeszcze spała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]