[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Bezksiężycowa odwiedziła ich jesienią — wtrącił pierwszy — na początku wiosny; twoja mama bardzo tęskni.— Jeśli spędziłeś tu okrągły rok i nie zostałeś świętym, może powinieneś wrócić do domu i zacząć wszystko od początku.— Drugi chłopak przykucnął na łące, odgarnął palcami proste jasne włosy i wyjął z nich liść.— Kto wie? — rzucił jego brat.— Kto wie? — mruknąłem z roztargnieniem.Jak niewiele Bezksiężycowa mogła o mnie powiedzieć.Jak łatwo przyszło mi opuścić mamę, jak mało uwagi poświęciłem uczuciom rodzicielki oraz moich bliskich.Niespodziewanie ogarnął mnie wstyd, potem niecierpliwość.Wstałem, zaciskając pięści.— Tak.Tak.Trzeba wracać — dodałem.— Chyba powinienem.— Gdzie święty? — Chłopcy przerwali mi niemal jednocześnie.Święty.Odwróciłem się plecami do bliźniaków i popatrzyłem na ścianę lasu, gdzie wśród głogowych zarośli majaczyła ogorzała twarz z wianuszkiem siwych włosów.Blask zerkał w naszą stronę nieśmiało jak płochliwe zwierzątko.Cofnął się w głąb lasu, gdy spostrzegł, że mu się przyglądam.Stałem w połowie drogi między drzewami a zwalonym pniem, na którym przycupnęły bliźnięta zaabsorbowane jakimś znaleziskiem.— Poczekajcie! — krzyknąłem do nich.Podnieśli głowy, wyraźnie zaskoczeni, bo wcale nie było im spieszno.Wspominałem poprzednią wiosnę; pędziłem wówczas między drzewami, goniąc świętego, a ten las nic wówczas dla mnie nie znaczył, był taki sam jak inne.Teraz znałem go jak twarz ukochanej osoby, a pierwsze wrażenie rozwiało się jak cień; teraz miałem w pamięci jedynie drugą wizję lasu przeciętego szlakiem, który jak Ścieżkę znali tylko wtajemniczeni.Szlak wiódł obok rozszczepionej brzozy, skrajem gęstego świerkowego zagajnika, potem ku brzegowi strumienia, na skraj podmokłej łąki zarośniętej paprociami, obok poczerniałych zwalonych pni, gdzie zbieraliśmy grzyby, dalej po kamiennych uskokach pokrytych tu i ówdzie zielenią, ku zarośniętej jeżynami pochyłości, w stronę wiekowych dębów, gdzie rósł najstarszy z nich.Tam, u stóp wielkiego drzewa siedział Blask.Wzrok utkwił w ziemi, jakby posmutniał.Wolniutko skradałem się w jego stronę; usiadłem bez słowa.Nie podniósł oczu, ale i tak pojąłem, dlaczego pochylił głowę; wypatrywał czegoś w trawie rosnącej u stóp.Ujrzałem wyjątkowo dużą czarną mrówkę.Brnęła przez gęstwinę źdźbeł, nieustannie poruszając czułkami.— Zabłądziła — stwierdził Blask.— Nie potrafi odnaleźć mrowiska, daremnie szuka drogi.Dla mrówki nie ma gorszego nieszczęścia.Zgubiła się, to prawdziwa tragedia.— Tragedia? Nie rozumiem.— Tragedia.To określenie istnieje od tysiącleci.Oznacza straszliwe nieszczęście spadające na czujące stworzenie.W pewnych okolicznościach może się przytrafić tobie lub każdemu, kto choć trochę zawinił.Tragedia jest niczym prawdziwa mowa, bo pokazuje, że wszyscy mamy tę samą naturę, która nie podlega zmianie i dlatego nie da się uniknąć cierpienia.Gdyby ta mrówka zdołała wrócić do mrowiska i opowiedziała o swoich przeżyciach, jej ziomkowie odczuliby istotę tragedii.Choćby jednak odnalazła swoich, nie potrafi się podzielić przeżytym doświadczeniem.Na dobrą sprawę żadna mrówka nie przeżyła dotąd równej tragedii; nasza zgubiła się pierwsza, bo tego rodzaju stworzenia nie umieją opowiadać o swoich przygodach i uprzedzać się nawzajem o zagrożeniu.Rozumiesz?— Myślę, że tak.— Potoku — zaczął, podnosząc wzrok — poznałeś moje opowieści, przynajmniej te najważniejsze.Skoro ci dwaj chłopcy podobni jak dwie krople wody zjawili się tu ponownie, chyba wrócisz z nimi do domu.Tak mi się wydaje.Kochany Blask! Podczas wspólnego zimowania uczyłem się od niego prawdziwej mowy.Tyle było czułości w głosie świętego, a waga jego słów tak ogromna, że nie wiedziałem, jak mu odpowiedzieć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •