[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Uśmiechnięta twarz doktora Jacka Kevorkiana wypełni­ła ekran.Miał bardzo piękny uśmiech.Roy położył obie dłonie na ciepłym szkle.Otworzył serce i pozwolił temu wspaniałemu uśmiechowi wnikać do własnego wnętrza.Otworzył duszę i poddał ją duchowej mocy Kevorkiana.W przyszłości inżynieria genetyczna z pewnością dopro­wadzi do tego, że będą się rodzić tylko zdrowe dzieci i że wszystkie będą piękne, silne i mądre.Idealne.Jak na razie, Roy widział potrzebę stworzenia programu miłosiernej likwi­dacji dzieci urodzonych z niedorozwojem kończyn lub które­goś z pięciu zmysłów.Tym pomysłem prześcignął nawet Kevorkiana.Planował sobie, że kiedy skończy ciężką pracę dla organi­zacji, a kraj będzie rządzony przez ludzi pełnych współczucia dla społeczeństwa i znajdzie się u progu szczęśliwości - spędzi resztę życia na realizowaniu programu miłosiernego likwi­dowania małych dzieci.Cóż może sprawić większą satysfak­cję niż litościwe trzymanie w ramionach maleńkiej dziecinki podczas dawania jej śmiertelnego zastrzyku i uspokajanie jej w chwili przechodzenia z ułomnego ciała do duchowej trans­cendencji.Serce Roya wezbrało miłością do tych, którzy mieli mniej szczęścia od niego - do chromych i ślepych, do chorych, sta­rych, cierpiących na depresję i niedorozwiniętych umysłowo.Film dobiegł końca, nim jeszcze lotnisko w McCarran zo­stało ponownie otwarte i learjet wystartował po raz drugi.Uśmiech doktora Kevorkiana znikł z ekranu.Niemniej Roy pozostawał w stanie objawienia, które jego zdaniem powin­no utrzymać się przez kilka dni.Czuł w sobie nową moc.Nie dozna więcej porażek i po­kona wszelkie trudności.Podczas lotu odebrał telefon od agenta, szukającego Ethel i George’a Porthów, dziadków Spencera Granta, któ­rzy wychowywali go po śmierci matki.Według ksiąg wieczystych Porthowie byli niegdyś właścicielami domu w San Francisco, lecz sprzedali go przed dziesięciu laty.Siedem lat później nabywcy sprzedali go ponownie, a nowi właściciele posesji nigdy nie słyszeli o Porthach i nie mieli pojęcia, gdzie mogą się podziewać.Agent kontynuował poszukiwania.Roy był przekonany, że prędzej czy później znajdą Por­thów.Los zaczął mu sprzyjać.Czuł rozpierającą go moc.Noc zapadła, nim wylądowali w Las Vegas.Przestało pa­dać, choć jeszcze było pochmurno.Przy wyjściu powitał Roya kierowca samochodu, wyglą­dający jak wbita w garnitur kiełbasa serdelowa.Powiedział tylko, że nazywa się Prock i że samochód zaparkował przed budynkiem lotniska.Popatrzył groźnie i poszedł pierwszy, nie troszcząc się o okolicznościową pogawędkę.Był gburowaty jak najbardziej nieuprzejmy maître d’hotel w Nowym Jorku.Roy poczuł się bardziej rozśmieszony niż urażony.Nie­oznaczony chevrolet zaparkowano, wbrew przepisom, w strefie przeładunkowej.Prock, chociaż wyglądał na większego niż samochód, który prowadził, jakoś zdołał wcisnąć się do środka.Powietrze było zimne, ale podziałało na Roya orzeźwia­jąco.Ponieważ Prock ustawił ogrzewanie w samochodzie na pełny regulator, wkrótce zrobiło się duszno.Roy doszedł do wniosku, że jest przytulnie.Był we wspaniałym nastroju.Jechali do centrum, przekraczając dozwoloną szybkość.Mimo że Prock jechał bocznymi ulicami, trzymając się z da­la od tętniących życiem hoteli i kasyn, odblask neonów i świateł głównych arterii sięgał aż po pękate brzuchy niskich chmur.Graczowi, który przed chwilą przegrał całe pienią­dze przeznaczone na przyszłotygodniowe zakupy, czerwono-pomarańczowo-zielono-żółte niebo mogło skojarzyć się z wi­zją piekła, natomiast Royowi przywodziło na myśl karnawał.Po przywiezieniu Roya do głównego budynku organiza­cji w centrum Prock pojechał odstawić jego bagaż do hotelu.Na piątym piętrze wysokiego biurowca oczekiwał go Bobby Dubois, oficer dyżurny wieczornej zmiany.Dubois był wysokim, szczupłym Teksańczykiem, o ciemnobrązo­wych oczach i włosach koloru stepowego kurzu, na którym ubranie wisiało jak szmata na strachu na wróble.Mimo że grubokościsty, z plamistą cerą, wielkimi uszami i zębami tak krzywymi jak płyty nagrobne na cmentarzach w miastecz­kach hodowców bydła, nie mający w wyglądzie niczego, co najżyczliwszy krytyk mógłby uznać za udane, Dubois cha­rakteryzował się wdziękiem i swobodą bycia, które odwraca­ły uwagę otoczenia od faktu, że był nieszczęsnym wybrykiem natury.Czasami Roy sam się dziwił, że mógł przebywać w towa­rzystwie Dubois, opierając się pokusie popełnienia morder­stwa z litości.- Ten facet to sprytny sukinsyn.Trzeba było widzieć, jak wymknął się z blokady drogowej, a potem uciekł przez weso­łe miasteczko - powiedział Dubois, idąc z Royem przez hol prowadzący z jego gabinetu do ośrodka obserwacji satelitar­nej.- A ten jego pies - nic tylko kiwał głową w górę i w dół, w górę i w dół, jak jedna z tych sprężynowych psich masko­tek, które ludzie kładą na tylnych półkach samochodów.Czy ten pies jest chory?- Nie wiem - odparł Roy.- Mój dziadek miał psa, który był częściowo sparaliżo­wany.Nazywał się Scooter, ale nazywaliśmy go Boomer, gdyż puszczał potwornie głośne bąki.Mówię o psie - nie o dziadku.- Jasne - odparł Roy, kiedy doszli do drzwi na końcu holu.- Boomer zachorował w ostatnim roku swojego życia - ciągnął Dubois, zatrzymując się z ręką na gałce.- Był już wtedy stary jak świat, więc nikogo to nie zdziwiło.Szkoda, że nie widziałeś, jak się trząsł.Miewał okropne ataki.Mówię ci, Roy, kiedy stary Boomer podnosił tylną nogę i sikał - da­wałeś nogę, żeby się gdzieś schować, albo żałowałeś, że nie mieszkasz w innym kraju.- Ktoś powinien był go uśpić - powiedział Roy, gdy Du­bois otwierał drzwi.Teksańczyk podążył za Royem do ośrodka obserwacji sa­telitarnej.- O, nie.Boomer był poczciwym starym psem.Gdyby role się odwróciły, nigdy nie wziąłby pistoletu i nie zastrzelił dziadka.Roy rzeczywiście był w dobrym nastroju.Mógłby teraz słuchać Bobby’ego Dubois całymi godzinami.Ośrodek obserwacji satelitarnej miał wymiary czterdzieści na sześćdziesiąt stóp [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •