[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Próbując go obejść, stąpnął na porośniętą krzakami, zasypaną śniegiem ziemię.W tej samej chwili ziemia ustąpiła pod jego nogą.Adrian odskoczył w tył i zastygł w bezruchu obok głazu, skamieniały z przerażenia.Wiatr poniósł w górę odgłos osypujących się kamieni.Usłyszał nad głową kroki — stanowcze, szybkie — i wstrzymał oddech, żeby z nosa ani ust nie wydobyła mu się ni odrobina pary.Odgłos kroków urwał się jak nożem uciął, zapanowała absolutna cisza, zakłócana tylko poszumem wiatru.I po chwili kroki słychać było ponownie, lecz już nie tak zdecydowane, wolniejsze.Andrew uspokoił swe obawy.Adrian spojrzał w dół przed siebie.Dotarł do samego końca ścieżki Paula Leinkrausa, teraz była już tylko góra.W dole, poza krawędzią osuwiska i dzikiej trawy otwierał się skalny uskok, szeroka, rozległa szczelina, której pustka oddzielała teren szczytu od wąskiej półki ziemnej po przeciwnej stronie wiodącej ku wyższym rejonom.Przepaść była znacznie głębsza, iż pamiętał to Paul Leinkraus — do uściełających jej dno poszarpanych skał było niemal dziesięć metrów.Starsi bracia i ojciec skarcili chłopca, ale nie przedstawili zbyt realistycznie ryzyka, jakie mu groziło, żeby go nie przerazić i nie wzbudzić w nim strachu przed górami.Adrian stanął przodem do skały i przywarłszy do szorstkiej powierzchni, centymetr po centymetrze, za każdym razem starannie próbując grunt przed sobą, zaczął przesuwać się dalej, przyciskając pierś i nogi do głazu, czepiając się każdej nierówności, jaką udało się namacać.Po drugiej stronie głazu ciągnęła się wąska półka z bezkształtnie uformowanych skał, prowadząca pod ostrym kątem w górę aż do płaskiej powierzchni tarasu na szczycie.Nie był pewien, czy uda mu się po niej wspiąć.Mały chłopiec mógł ją pokonać nie ocierając się bezpośrednio ciałem o podstawę sterczącego głazu.Poza tym ciężar chłopca i ciężar dorosłego mężczyzny nie jest taki sam.Adriana mogłaby nie utrzymać.Odległość od środka głazu — gdzie właśnie się znajdował — do pierwszej skały stromej półki wynosiła z półtora metra.Adrian miał ponad metr osiemdziesiąt.Gdyby udało mu się paść pod odpowiednim kątem, z wyciągniętymi rękami, miał spore szansę, żeby jej dosięgnąć.Byłyby jeszcze większe, gdyby zdołał zmniejszyć tę odległość.Mięśnie nóg omdlewały mu z bólu.Czuł, że lada chwila chwyci go kurcz w stopach.Napięte do ostatnich granic mięśnie łydek rozsadzały skórę, ścięgna poniżej pracowały niemal ponad wytrzymałość.Ż trudem odpędził myśl o bólu i niebezpieczeństwie, koncentrując się wyłącznie na odległości, o którą się przesunie wokół potężnego głazu.Przesunął się mniej więcej pół metra, gdy poczuł, że ziemia pod nim zaczyna ustępować — z wolna, maleńkimi, hipnotyzującymi drgnięciami.W następnej chwili usłyszał, dosłownie, trzask odłupującej się skały i zamarzniętej ziemi.W ostatnim ułamku sekundy wyrzucił ręce przed siebie.Półka runęła w dół i na moment Adrian zawisł w powietrzu.Ręce miotały mu się rozpaczliwie gdzieś nad głową, podmuch wiatru smagał go w twarz niby liść zawieszony w powietrzu.Natrafił prawą ręką na poszarpaną skałę gdzieś przed sobą.Zacisnął kurczowo dłoń wokół ostrego występu skały, wyginając się instynktownie w łuk, by osłabić impet uderzenia.Huśtał się jak pajac na sznurku na swej własnej ręce, machając nogami w powietrzu.Musiał się podciągnąć.Natychmiast! Nie było ułamka sekundy do stracenia.Nie było czasu, by ochłonąć.Ruszaj się!Wczepił się palcami wolnej ręki w nierówną powierzchnię skały.Wymachiwał obłąkańczo nogami, póki nie natrafił prawym butem na maleńki występ, który zdołał utrzymać jego ciężar.To wystarczyło.Jak ogarnięty paniką pająk wdrapał się na ścianę poszarpanej skały, wciskając całe ciało w podnóże wewnętrznej powierzchni.Z góry nie można go było dostrzec, ale można go było usłyszeć.Odgłos odrywającej się półki sprowadził drugiego z Fontine'ów na brzeg lasu.Słońce świeciło mu zza prawego ramienia, rzucając jego cień na drugą stronę przepaści, na ośnieżoną skałę.Adrian jeszcze raz wstrzymał oddech.Miał lożę we własnym teatrze cieni, wystawiającym swą sztukę w oślepiającym teraz alpejskim słońcu.Ruchy brata były nie tylko zupełnie wyraźne, ale wielokrotnie wyolbrzymione.Andrew trzymał w lewej ręce jakiś przedmiot — składaną alpejską łopatkę.Prawą rękę miał zgiętą w łokciu — cień przedramienia zlewał się z cieniem korpusu.Nie trzeba było zbytniej wyobraźni, by domyślić się, że trzymał w niej broń.Adrian sięgnął prawą ręką do paska spodni.Pistolet nadal za nim tkwił.Dotnięcie go przyniosło mu ulgę.Cień przesunął się wzdłuż nawisu nad jego głową — trzy kroki w lewo, cztery w prawo.Pochylił się, znów wyprostował, tym razem trzymając w prawej ręce inny przedmiot.Rzucił nim w dół [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •