[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Profesor Qualt starał się ją doścignąć, lecz wyjący potępieńczo dżinn ciągle zwalał go z nóg.Przy którymś z kolei upadku rozległ się trzask pękających kości.Przez ułamek sekundy Anna biegła tuż przed dżinnem, który wznosił się nad nią nieubłaganą spiralą wyrwanej trawy i ziemi.W chwilę później dopadł jej i w mgnieniu oka odarł z ubrania, którego strzępki rzucił wysoko w jęczące nocne niebo.Z góry zwalił się na jej nagie ciało bezlitosny gejzer piachu, kamieni i poszarpanej darni.Gwałtownie wzniosła ramiona w geście beznadziejnej rozpaczy, a wiatr, kawałek po kawałku, wyrywał z jej głowy zakrwawione strzępki skóry wraz z włosami, ciskając je następnie w mrok.Kolejne podmuchy poszarpały skórę na całym ciele, drąc ją na wąskie, trzepoczące pasma i odsłaniając znajdujące się pod spodem mięśnie.Szalejący żywioł poradził sobie także i z nimi, odrywając potężne kęsy.Widziałem, jak przez mgnienie oka naderwane mięśnie grzbietu trzepotały niczym skrzydła ponad nagą czaszką.A zaraz potem, zanim zdążyłem wtulić twarz w trawę, ujrzałem mknący w górę lepki strumień wnętrzności oraz lecące na wszystkie strony kości.Dżinn zawył jeszcze głośniej i ruszył w moim kierunku.Próbowałem odturlać się w bok, z zamiarem ucieczki ku plaży, zdawałem sobie jednak sprawę, że jeśli mnie dopadnie, nie będę miał najmniejszych szans.I właśnie wtedy, gdzieś wewnątrz mnie dziwny, głuchy głos powiedział: stój! Rozwarłem oczy, lecz czułem się tak, jakby nadal pozostały zamknięte.Unosiłem się ponad trawnikiem, a nade mną górowała rozszalała kolumna dżinna.Czarna, złowroga chmura, z mrocznej głębi której spoglądały groźnie zaczerwienione oczy.Miałem świadomość, że w ogóle nie boję się dżinna, że znaczy on dla mnie tyle, co nieposłuszny kundel, którego trzeba zapędzić do budy.Uniosłem ramiona i jeszcze raz powiedziałem: ,,stój!”, a gdy powtórzyłem to po raz trzeci, wiatr złagodniał, zawodząc ponurym, nadąsanym tonem.Zacząłem się cofać, nie w przestrzeni jednak, lecz w głębi mej duszy.Widziałem światy i słońca, ciemność i oślepiające światła.Słyszałem powracające echem głosy.Mijałem różne krajobrazy, oglądałem ruch i barwy oraz dziwne góry.Czułem, że coś dotyka mojej twarzy — mojej twarzy! — i wówczas wiatr ucichł zupełnie, i nic już nie było widać ani słychać.Kaszlący i posiniaczony podniosłem się z przeoranego trawnika.Wokół panowała kompletna cisza, mącona jedynie odległym, miękkim poszumem przyboju.Zataczając się, podszedłem do leżącego profesora Qualta.— Profesorze! — zawołałem ochryple.Był blady, spocony i ściskał rękami nogę, zdobył się jednak na słaby uśmiech.— Moja noga.Ten przeklęty drań ją złamał.Rozejrzałem się dookoła.Nigdzie nie było śladu Anny.Nie zostało z niej nic, choćby drobny strzępek.Natomiast w odległości jakichś pięćdziesięciu jardów spostrzegłem leżącego twarzą do ziemi człowieka.Nie ulegało wątpliwości, że doznał poważnych obrażeń.Pokuśtykałem ku niemu najszybciej, jak tylko mogłem.Rozpoznałem ubiór, zanim jeszcze dotarłem na miejsce.Klęknąłem przy nieruchomym ciele i resztkami sił przewróciłem je na plecy.Ten człowiek był więcej niż ranny.Nie żył.Był martwy, lecz to nie dżinn go zabił.— Max — powiedziałem cicho.— Chryste, Max, dziękuję ci.Zginął powalony ciosem panny Johnson, a jednak znalazł się tutaj, na trawniku.Musiał — musiał — przebyć tę drogę samodzielnie.Wezwał go nocny zegar, wlewając jakoś w martwe ciało moje siły i determinację, nakazując ruch sztywniejącym włóknom, zmuszając do marszu porażone śmiercią nogi.Nocny zegar przywołał mi do pomocy czarnoksiężnika, a był nim Max Greaves.I jeszcze coś.To nie był zwykły Max Greaves, tylko Max, którego znałem kiedyś, zanim jeszcze nadeszły czasy dzbanów, dżinnów i czarnej magii.Odzyskał swoją twarz i choć się nie uśmiechał, w bladym świetle księżyca widać było malujący się na niej spokój.Za życia Max Greaves był bezsilny wobec potęgi dżinna.Po śmierci, wyzwolony z przerażającej wizji fizycznej agonii, zdołał nakazać mu powrót do pradawnego piekła, z którego kiedyś się wyłonił.A przed zniknięciem dżinn musiał jeszcze zwrócić Maxowi jedyną rzecz umożliwiającą mu egzystencję w świecie ludzi — jego twarz.Dżinny to potężne i groźne moce panujące nad wszystkimi demonami arabskiego okultyzmu.A jednak nawet one muszą się ugiąć wobec woli ludzkiego ducha.Z trudem wyprostowałem grzbiet i spojrzałem na zegarek.Miał stłuczone szkiełko, ale nadal tykał.Wróciłem do profesora.— Wytrzyma pan jeszcze trochę? Pójdę zadzwonić po karetkę.Qualt zacisnął zęby.— Nie, proszę tego nie robić.Zobaczą dom, trawniki i całą resztę.Lepiej będzie zachować to w tajemnicy.— Ciekawe, co się stało z panną Johnson.I niech się pan przygotuje na szok.Tam niedaleko leżą zwłoki Maxa Greavesa.Ma nietkniętą twarz i ranę na szyi, głęboką jak Wielki Kanion.Profesor Qualt z trudem potrząsnął głową.— Tamten lekarz, jak mu tam, Jarvis, pomoże nam we wszystkim.Na pewno nie chce, aby ktokolwiek się dowiedział, że na pierwszym pogrzebie twego dziadka pochowano pustą trumnę…Zemdlał bez najmniejszego ostrzeżenia.Wróciłem na podjazd po samochód.Cały lakier był mocno podrapany, a na przedniej szybie pojawiło się pęknięcie, poza tym jednak wszystko wydawało się w porządku.Uruchomiłem silnik i wjechałem na trawnik, dzięki czemu zdołałem wpakować do wozu nieprzytomnego Qualta.Pożegnałem się z Winter Sails już z samochodu, przez tylną szybę.Dojeżdżając do pochylonych drzew zwolniłem mocno przed końcem podjazdu i szybko spojrzałem za siebie.Jak zawsze biały i nieco upiorny, dom stał nad brzegiem morza, strasząc pustymi oczodołami okien i powywracanymi płotami, a dookoła chwiała się w podmuchach wiatru wysoka trawa.Dopiero gdy dostarczyłem profesora do szpitala i zasiadłem po drugiej stronie ulicy z poranną Krwawą Mary oraz papierosem, pozwoliłem sobie na płacz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]