[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Została tradycja.Kiedyś była potrzebą, teraz jest traktowana jako sport.Są w niej elementy ryzyka, identyfikacji z przeszłością, wyzwalania ciemnych stron naszej natury.Uważasz to za barbarzyństwo.Choć było to stwierdzenie, a nie pytanie, Kin potrząsnęła głową.– Niektórzy ludzie też grają – ciągnęła Srebrna.– Płacą za szansę udowodnienia.czego? Męstwa? Jeśli wygrywają, otrzymują głowę pokonanego, którą wieszają potem na ścianie.To jest barbarzyństwo.– A co się dzieje, jeśli wygrywa Shandyjczyk?– Dostaje dwóch kryminalistów skazanych na śmierć.Kin pomyślała, że robią to przecież na własnym świecie i ludziom nic do tego.Nie można ich mierzyć ludzką miarą.A jednak zawsze tak się działo.Nagle jej rozmyślania przerwały krzyki dochodzące z wielkiej chaty.Jakiś mężczyzna wypadł ze środka i potoczył się po trawie.Kin skoczyła na piasek i pognała przed siebie, wyciągając zza pasa ogłuszacz.Za plecami usłyszała ciężki tupot Shandyjki.Izba pełna była ciemnych, skłębionych postaci.Kin odskoczyła, kiedy obok przemknął odziany w skóry mężczyzna, goniony przez innego, wywijającego toporem.Wycelowała ogłuszacz i nacisnęła spust.Efekt był natychmiastowy.Pod biegnącymi ugięły się nogi i po chwili obaj runęli na ziemię pogrążeni we śnie.Wpadła do środka z bronią nastawioną na minimum mocy i maksymalny promień i omiotła wnętrze niczym kosą.Jakiś wojownik, który akurat skoczył ku niej z podniesionym mieczem, zasnął stojąc.Upadając zwalił ją z nóg z taką siłą, jakby ważył tonę.Przez moment dusiła się oparami zatęchłego moczu i źle wyprawionych skór, aż wreszcie udało jej się przeturlać.Wypuszczony z dłoni ogłuszacz gdzieś znikł.Po chwili zobaczyła, jak jakiś chwiejący się na nogach olbrzym podnosi go i z ciekawością zagląda w lufę.W samym środku zamieszania jego twarz przybrała nagle wyraz błogiego spokoju.Zwalił się niczym ścięte drzewo.Skoczył ku niej inny mężczyzna.Kopnęła go z całej siły.Oczy wyszły mu na wierzch.Upadając złapał się za krocze.Jednak nie była to walka, tylko zwykła burda.Większość uczestników waliła na oślep wszystko, co się ruszało lub już nie.Wstając poślizgnęła się na podejrzanie śliskim klepisku.Pomiędzy postaciami wojowników dostrzegła w świetle pochodni Marco, uwijającego się z mieczami we wszystkich czterech dłoniach.Za nim huczała autokuchnia, a w powietrzu unosił się lepki, słodki zapach.Od drzwi doleciał hałas, po czym do izby wpadł Eirick z twarzą purpurową z wściekłości.Wymachiwał dookoła swoją kulą.Nagle zawalił się dach.Jeden z walczących wpadł na Kin, lecz zdzieliła go kantem dłoni.Całą scenę oświetlił blask poranka.Część ścian pochyliła się i runęła do środka.Przez chwilę ujrzała cień szerokiej, kosmatej stopy.Srebrna zajrzała przez dziurę w dachu, ciemna na tle złotego nieba.Nastała cisza przerywana jedynie jękami rannych.Shandyjka ryknęła, po czym rozpętało się piekło, gdy ci, którzy jeszcze mogli, rzucili się do ucieczki.Kin spojrzała pod nogi.Stała w lepkiej, pienistej kałuży.Popatrzyła na autokuchnię.Z jej otworu wylewała się strumieniem żółtobrązowa ciecz.Bajoro rosło.Marco zerknął na nią, wytężył wzrok, westchnął i runął na plecy.Zrezygnowanym gestem, wiedząc, czego może się spodziewać, podstawiła dłonie i spróbowała.Słodkie i mocne piwo.Plamy na ciałach rannych i konających dookoła były coraz większe.Zatrzymała maszynę i poleciła wyprodukować lekarstwo.Gdy ta wypluła misę pełną mętnej, błękitnej mikstury, uniosła głowę Kunga i trzymając ją za czerwony czub, jednym ruchem wlała zawartość do gardła.Puściła łeb prosto w błoto.Srebrna wpadła do środka przez zniszczony dach.Obeszły sale dookoła.Autokuchnia mogła produkować różne medykamenty i Kin po namyśle zaprogramowała środki stymulujące odrost utraconych kończyn.Zazwyczaj zabraniano stosowania takiej terapii na prymitywnych światach ze względu na kulturowy szok, lecz w końcu ten płaski dysk był jednym wielkim szokiem.Opatrzyła rannych błotnistą papką, z nadzieją, że pomoże.Wreszcie Marco jęknął, usiadł i spojrzał na nią mętnym wzrokiem.Zignorowała go.– Ludzie Leiva powiedzieli im o piecu produkującym alkohol – wyjaśnił grubym głosem.– Kiedy im to zademonstrowałem, powariowali i zażądali więcej.A potem zaczęli się tłuc.– Pieprzona maszynka z Valhalli – mruknęła Kin i wróciła do pracy.Wtem pod dachem rozległ się skrzeczący chichot, a na podłogę spłynęło czarne pióro.W południe byli gotowi do dalszej drogi.Mieszkańcy zgromadzili się, by ich pożegnać.Wielu mężczyzn miało nowe, białawe blizny.Niektórzy wystawiali na widok maleńkie kończyny, zaczynające już odrastać z zaleczonych kikutów.Kilku, niestety, nie udało się odratować.Czarodziejska maszyna nie była na tyle skuteczna.Eirick wygłosił długą przemowę po łacinie i jako prezenty pożegnalne pragnął wręczyć im rzadkie gatunki futer oraz dwa białe ptaki używane do polowań [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •