[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I nie wiedziałem ciągle, skąd to idzie, z której strony.Cały las zanosił się tym brzęczeniem i może dlatego nie mogłem się zorientować, z której strony ono idzie, z której strony ono nadchodzi, zbliża się groźnie.To brzęczenie.Zszedłem z przesieki i wszedłem w przybrzeżny las.Cały las rozbujany, rozdygotany, rozedrgany był tym brzęczeniem.Od zrębu już od dawna nic nie było słychać.Straszliwe brzęczenie zagłuszyło siekierezadę albo oni tam przerwali robotę i weszli w las, i pochowali się za drzewa.Tak jak ja.Nie wiem.Ja zapaliłem papierosa i rozglądałem się dookoła po ziemi, jakbym czegoś szukał.Nagle zdałem sobie sprawę, czego szukam.Przerażające to było.Zdałem sobie nagle sprawę, że szukam nisko oczami schronu.Ale nie było nigdzie schronu.Nie było.Brzęczenie było.Niesamowite.Potworne.Przykucnąłem pod drzewem i paliłem papierosa, sztachając się raz po raz i trzymając papierosa w ukryciu, w zwiniętej trąbce dłoni, tak, jakby to nie był dzień jasny, poranek zimowy świetlisty, ale noc, ciemna noc, choć nie głucha, absolutnie odwrotnie, i ktoś mógł dostrzec ogień od mojego papierosa, ognik ten.A paliłem tego papierosa, nie wiem, jakoś tak go paliłem, z jakąś taką podświadomością wyłażącą na wierzch, jakby to był ostatni papieros, który palę w życiu.Bolały mnie uszy.Wszystko brzęczało straszliwie: powietrza niezmierzone przestworza, tysiącliczebne drzewa i głowa moja biedna była cała jednym straszliwym brzęczeniem.I wtedy pomyślało mi się straszliwie, że to jest koniec wszystkiego, koniec świata, zagłada totalna, Blitzkrieg.Lecą eskadry bombowców, lecą rakiety i zaraz będzie po wszystkim.Nic nie zostanie.Nawet nie wstyd.Tylko jedno ogólne rozczarowanie gwiazd patrzących na nas z nieba.No bo dlaczego nie mogłem tak pomyśleć? Kto mi powie, przekona mnie, da mi dowody, że w żaden sposób nie miała prawa taka myśl powstać mi w głowie? Kto mi powie: szalony jesteś, albo chociażby zwyczajnie: głupi jesteś? Przykucnięty, przycupnięty pod drzewem, skulony wpół, nisko, jakbym chciał, z braku schronu, pod ziemię się schować, pomyślałem więc o zagładzie totalnej, o Blitzkriegu, i zaraz natychmiast pomyślałem o tobie, dziewczynko moja, Gałązko Jabłoni, że ja tutaj w tych lasach, a ty tam daleko w dżungli miasta i smutek nieludzki, rozpacz bezgraniczna, że nie jesteśmy razem w tej chwili totalnej zagłady, w tym momencie końca świata, szybko wyjąłem z kieszeni twoją fotografię, tę, którą nam zrobił Lechu wtedy na targu, w spodniach jesteś, w różowej bluzce i w tym słynnym zielonym żakiecie; patrzysz tak, jakbyś na mnie patrzyła, choć ja za tobą stoję, trzymam lewą rękę na twoim ramieniu, dookoła nas stragany, kosze z owocami, kwiaty, Czarna Mańka, pamiętasz, ludzi dużo na targu, kupa narodu, wszyscy oni zaraz zginą, bo już lecą rakiety; więc to zdjęcie wyjąłem z kieszeni bluzy, szybko, szybko, i trzymając je w dłoniach obu rąk przycisnąłem cię do ust, bo tak chciałem zginąć, tak właśnie, z tobą na ustach i z twoim imieniem, przemknęło mi przez głowę, że tak właśnie ginęli pierwsi chrześcijanie, z krzyżem na ustach, z fotografią Boga na ustach i z Jego imieniem, a ja z twoją fotografią i z twoim imieniem, ale pomyślałem wtedy, że to jednak niemożliwe, to nie może być, nie może to być zagłada totalna, dlatego tylko, że nie jesteśmy razem, dlatego, że ja tu w tych lasach, a ty tam daleko w dżungli miasta, ty i ja, wiesz, dlatego więc właśnie, że nie jesteśmy razem w tej chwili, to dlatego nie może to być Blitzkrieg, koniec świata, zagłada totalna, a więc i nasza zagląda, i zaiste, zaiste nic się ciągle nie działo, bomby nie padały, drzewa nie padały, świat się nie walił, gwiazdy tam na niebie patrzyły dalej zaczarowane na tę małą planetę, tylko to brzęczenie niesamowite, potworne.Uniosłem lekko głowę i wtedy poprzez stojące niepadłe drzewa zobaczyłem je.Leciały niziutko nad lasem.Dziewięć ich leciało: jeden, trzy, trzy i dwa.Olbrzymie transportowe helikoptery.Wyglądały jak olbrzymie przedpotopowe latające stwory, archeopteryksy, zwierzo–ptaki, gigantyczne ważki.Wolniutko sunęły w powietrzu, wolniutko oddalając się.Doszedłem do zrębu i wziąłem się do roboty.Niesporo mi szło.Mizernie się czułem i krucho.Nawet nie słabosilnie.Tylko słabo.Marnie.Moja rąbalnica nigdy mi tyle nie ważyła.Ale rąbałem jakoś.Śpiewałem jakoś cienkim głosem w chórze siekierezady.I cały drżący byłem.Cały Boży dzień nie opuściło mnie to drżenie, to echo tego straszliwego brzęczenia.Co jakiś czas schodziłem ze zrębu i wchodziłem w las za czystym śniegiem.Całymi garściami pakowałem go sobie w usta i ssałem i jadłem go, bo paliło mnie gardło i w piersiach mnie paliło, i kiedy żarłem śnieg, to mi sprawiało ulgę.O czystym śniegu przeżyłem ten dzień.Nic nie jadłem, bo nie chciało mi się.I prócz tego jednego papierosa raniutko, cały dzień na zrębie nie paliłem.Tylko śnieg żarłem i żarłem jak smok, któremu palą się zatrute wnętrzności.I jeszcze nacierałem sobie nim twarz, uszy, czoło, bo bez przerwy pętały mi się po głowie bardzo katastroficzne myśli i kiedy mazałem się śniegiem, to mi sprawiało ulgę.Dobry, kochany śnieg.Tej nocy miałem sen: szedłem piaszczysto–kamienistą jakąś drogą.Była to droga, bo widać było na niej ślady kół, mocno zatarte, ledwie ledwie, ale jednak widoczne.Tym tylko wyróżniała się ta droga od półpustynnej nagiej bezludnej okolicy porośniętej z rzadka karłowatymi krzewami.Nogi mi grzęzły w sypkiej tej dominancji i piasek właził do butów.Pełne buty piasku.Zdjąłem je, żeby iść wygodniej, boso, ale musiałem zaraz na powrót je nałożyć, bo piasek był tak palący, że nie można było boso po nim stąpać.Bluzy i koszuli też nie mogłem ściągnąć z pleców, bo słońce wtedy ściągnęłoby ze mnie żywcem skórę.Słońce paliło bezlitośnie.Stało okrakiem nad moją głową w zenicie tak pionowym, jakiego się nie spotyka na średnich szerokościach.Szedłem z gołą głową, jak to ja, ale czułem, jakbym miał ciasno Osadzony na głowie ciężki średniowieczny hełm.Wszystko białe było.Nie biało—żółte lub biało—pomarańczowe, lub biało—szare, ale biało—białe.Tak białe, że aż zasnute jarzącą się mgiełką wszystko było.I cicho było.Ni wiatru, ni nic.Niewymownie.Jakby już nawet nie śmiertelnie.Bardziej.Coś takiego jak wieczna cisza.Nawet piasek, po którym szedłem, grzęznąc, nie syczał niby wąż.Tak samo kamienie toczące się spod butów nie czyniły najlżejszego hałasu.Szedłem lekko pod górkę z przymrużonymi szczelnie oczami, kroki stawiając powoli i ostrożnie, bo czułem, że od tej ciszy mogą mi pęknąć żyły w kostkach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •