[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Zaprowadź mnie tam, proszę.Był to niewielki pokoik, gdzie na półkach, od podłogi po sufit, leżały świece.Świece długie na dwa łokcie, używane w salach publicznych, i mniejsze, wykorzystywane wszędzie poza tym, posortowane według jakości.– Tych używamy w pokojach jego wysokości, proszę pana.– Mildred wręczyła mu dwanaście cali białej świecy.– No tak.Doskonała jakość.Numer pięć.Piękna biała stearyna.– Vimes podrzucił świecę do góry.– Takimi świecimy w domu.To, czego używamy na komendzie, to właściwie sam łój.Nasze kupujemy od Carry’ego przy Rzeźniczej.Bardzo przystępne ceny.Kiedyś braliśmy od Spadgera i Williamsa, ale ostatnio pan Carry opanował rynek.Prawda?– Tak, proszę pana.Tutaj dostarcza je specjalnie.– I codziennie zanosisz te świece do pokoju jego wysokości?– Tak, proszę pana.– Gdzieś jeszcze?– Ależ nie, proszę pana.Jego wysokość jest bardzo wymagający w tej kwestii.My używamy świec numer trzy.– I zabierasz te swoje.hm, to, do czego masz przywilej, do domu?– Tak.Babcia mówiła, że dają piękny blask, proszę pana.– I pewnie siedziała przy twoim małym braciszku, tak? Bo przypuszczam, że to on pierwszy zachorował, więc siedziała przy nim całą noc.A jeśli znam starszą panią Easy, to pewnie szyła przy okazji.– Tak, proszę pana.Umilkła.– Weź moją chusteczkę – powiedział Vimes po chwili.– Czy stracę tutaj posadę, proszę pana?– Nie.To wykluczone.Nikt wplątany w tę sprawę nie zasługuje na utratę pracy – rzekł Vimes.Spojrzał na świecę.– Może oprócz mnie – dodał.Zatrzymał się jeszcze w progu.– A gdybyś kiedyś jeszcze potrzebowała ogarków, zawsze mamy ich pełno na komendzie.Nobby będzie musiał kupować tłuszcz spożywczy, tak jak wszyscy.– Co teraz robi? – spytał sierżant Colon.Ciut Szalony Artur znów wyjrzał poza krawędź dachu.– Ma kłopoty z łokciami – poinformował.– Ogląda jeden i przymierza go na wszystkie strony, ale nie działa.– Też miałem kłopoty, kiedy składałem komplet kuchenny dla pani Colon.Instrukcja, jak otworzyć pudło, była w pudle.– O, jakoś sobie poradził – zauważył łowca szczurów.– Wygląda na to, że jednak pomylił je z kolanami.Colon usłyszał pod sobą głuche stuknięcie.– A teraz skręcił za róg.– Rozległ się głośny trzask pękającego drewna.– Wszedł do budynku.Pewnie wlezie tu po schodach, ale chyba sobie poradzisz.– Jak?– Przecież wystarczy, że puścisz ten dach, nie?– Spadnę i się zabiję!– Właśnie.Miły i czysty sposób zejścia.Żadnego wyrywania najpierw rąk i nóg.– Chciałem na emeryturze odpocząć na własnej farmie! – zawodził Colon.– I tak możesz wyciągnąć nogi – zgodził się Artur.Znowu wyjrzał.– Albo.– dodał, jakby nie uważał tego za lepszą ewentualność –.możesz spróbować złapać się rynny.Colon zerknął w bok.Rzeczywiście, kilka stóp od niego biegła rynna.Gdyby się rozkołysał i wytężył wszystkie siły, mógłby akurat chybić o kilka cali i runąć w dół.– Czy wygląda na bezpieczną?– W porównaniu z czym, szefuniu?Każdy mięsień w ramionach krzyczał z bólu.Colon spróbował zakołysać nogami jak wahadłem.Wiedział, że ma nadwagę.Zawsze planował pewnego dnia wziąć się do ćwiczeń.Nie zdawał sobie tylko sprawy, że to będzie właśnie dzisiaj.– Chyba słyszę, jak idzie po schodach – powiedział Ciut Szalony Artur.Colon zakołysał się szybciej.– A co ty masz zamiar zrobić?– No, o mnie się nie martw.Nic mi nie będzie.Skoczę.– Skoczysz?– Pewno.To całkiem bezpieczne, jak ktoś jest normalnego wzrostu.– Uważasz, że jesteś normalnego wzrostu?Ciut Szalony Artur przyjrzał się dłoniom Colona.– To twoje palce są tuż przy moich butach?– Jasne, jasne, masz normalny wzrost.Nie twoja wina, że trafiłeś do miasta olbrzymów.– Właśnie.Im jesteś mniejszy, tym wolniej spadasz.Powszechnie znany fakt.Pająk nawet nie zauważy takiego upadku, mysz wstanie i pójdzie, koń połamie wszystkie kości, a taki elefant się rozpry.– O bogowie.– jęknął Colon.Wyczuwał już rynnę butem.Ale próba złapania jej oznaczała, że czeka go jedna długa, niezmiernie długa chwila, kiedy już właściwie nie będzie trzymał się dachu, a jeszcze właściwie nie będzie trzymał się rynny – natomiast zagrozi mu bardzo poważna ewentualność zatrzymania się na bruku.Dalej na dachu rozległ się kolejny trzask.– No dobra – rzucił Ciut Szalony Artur.– Zobaczymy się na dole.– O bogowie.Gnom zstąpił z dachu.– Na razie wszystko dobrze! – zawołał, mijając Colona.– O bogowie.Sierżant Colon spojrzał w dwa czerwone, błyszczące punkty.– Do teraz idzie świetnie – dobiegł pogrubiony dopplerowsko głos z dołu.– O bogowie.Colon machnął nogami, przez moment stał na niczym, chwycił koniec rynny, uchylił się, gdy ceramiczna pięść przeleciała mu nad głową, usłyszał paskudny odgłos, gdy zardzewiałe ćwieki mocowań żegnały się z murem.A potem, wciąż obejmując przechylającą się rynnę, jakby miało mu to pomóc, plecami naprzód odleciał we mgłę.Pan Sock obejrzał się, słysząc trzask otwieranych drzwi, po czym cofnął się lękliwie pod maszynę do kiełbasek.– Ty? – szepnął.– Przecież nie możesz tu wracać! Sprzedałem cię!Dorfl przyglądał mu się nieruchomo przez kilka sekund, po czym wyminął go i z zachlapanego krwią stojaka przy ścianie zdjął największy tasak.Sock zadygotał.– Z-z-zawsze byłem d-d-dobry d-dla ciebie – wyjąkał.– D-d-dawałem ci wolne na t-t-t-twoje święte d-d-dni.Dorfl spojrzał na niego znowu.To tylko czerwone światło, pomyślał bełkotliwie Sock.Ale wydawało się bardziej zogniskowane
[ Pobierz całość w formacie PDF ]