[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.ty żartujesz.Roześmiała się, głośno - za głośno.Szybko, w ciągu sekundy, dośmiała się do jakiejś krawędzi - potknęła się - w dół.Pauza.Wstała.Położyła mi ręce na ramionach.Patrzyła długo, powoli.Potem przyciągnęła do siebie - i już nic: tylko jej ostre, gorące wargi.- Żegnaj!To - z daleka, z góry, doszło do mnie nie od razu - może po minucie, dwóch.- Jak to „żegnaj”?- Jesteś przecież chory, przeze mnie dokonywałeś przestępstw - czy to cię nie dręczyło? A teraz Operacja - i uleczysz się ze mnie.I dlatego - żegnaj.- Nie - krzyknąłem.Bezlitośnie ostry trójkąt, czarne na białym:- Jak to? Nie pragniesz szczęścia?Głowa mi pękała, dwa logiczne pociągi z trzaskiem zderzyły się, spiętrzyły, zdruzgotały.- No, cóż, czekam: wybieraj - Operacja i stuprocentowe szczęście - albo.„Nie mogę bez ciebie, nie trzeba bez ciebie” - powiedziałem albo tylko pomyślałem - nie wiem, ale I słyszała.- Tak, wiem - odpowiedziała mi.A potem - ciągle jeszcze opierając mi ręce na ramionach i oczami pilnując moich oczu:- Więc - do jutra.Jutro - 12: pamiętasz?- Nie.Przełożone o jeden dzień.Pojutrze.- Tym lepiej dla nas.o 12 - pojutrze.Szedłem sam - ulicą o zmierzchu.Wiatr obracał mną, niósł, pędził - jak papierkiem, kawały żeliwnego nieba leciały, leciały - miały tak lecieć w nieskończoności - jeszcze dzień, dwa.Junify przechodniów wpadały na mnie - ale szedłem sam.Było jasne: wszyscy są ocaleni, ale dla mnie już nie ma zbawienia, ja nie chcę zbawienia.Notatka 32Konspekt:NIE WIERZĘTRAKTORYDRZAZGA LUDZKACzy wierzycie, że umrzecie? Tak, człowiek jest śmiertelny, ja jestem człowiekiem - a zatem.Nie, to nie tak: wiem, że o tym wiecie.Ale pytam: czy zdarzyło się wam uwierzyć w to, uwierzyć do ostateczności, uwierzyć nie umysłem, ale ciałem, poczuć, że kiedyś palce, które trzymają teraz tę właśnie stronicę - będą żółte, lodowate.Nie: oczywiście nie wierzycie - i dlatego jak dotąd nie wyskoczyliście z dziesiątego piętra na bruk, dlatego jak dotąd jecie, odwracacie stronicę, golicie się, uśmiechacie, piszecie.Ja dziś tak samo - tak, właśnie tak samo.Wiem, że ta mała czarna wskazówka na zegarku spełznie - o, tu, na dół, przed północą znowu wdrapie się na górę, przekroczy jakąś ostatnią granicę - i nastanie niewiarygodne jutro.Wiem o tym, ale jednak przez cały czas nie wierzę - czy też być może wydaje mi się, że dwadzieścia cztery godziny - to dwadzieścia cztery lata.Dlatego mogę jeszcze cokolwiek robić, spieszyć się gdzieś, odpowiadać na pytania, wspinać się po trapie Integralu.Czuję, jak on kołysze się na wodzie, i rozumiem - trzeba się chwycić poręczy - a pod ręką zimne szkło.Widzę, jak przezroczyste żywe dźwigi wyginają żurawie szyje, wyciągają dzioby, troskliwie, tkliwie karmią Integral straszną eksplozywną karmą silników.A w dole na rzece - widzę wyraźnie niebieskie, wzdęte od wiatru żyły, węzły wodne.Ale to tak: bardzo osobno, bez związku ze mną, obco, płasko - jak wykres na płachcie papieru.I dziwna rzecz, że płaska, wykreślna twarz Drugiego Konstruktora - nagle przemówiła:- Więc jak: ile bierzemy paliwa? Licząc trzy.no, trzy i pół godziny.Przede mną - w projekcji, na wykresie - moja ręka z suwakiem, logarytmiczny cyferblat, liczba 15.- Piętnaście ton.Ale lepiej weźcie.tak: weźcie sto.To dlatego, że przecież jednak wiem, że jutro - -I widzę z boku - jak ledwie dostrzegalnie zaczyna drżeć moja ręka z suwakiem.- Sto? Ale po cóż taką masę? Przecież to na tydzień.Gdzie tam na tydzień - dłużej!- Mało to się może.Kto wie.- Wiem.Wiatr świszczę, powietrze aż po sam wierzch nabite czymś niewidzialnym.Trudno mi oddychać, trudno iść - i trudno, powoli, nie zatrzymując się ani na sekundę - pełznie wskazówka na zegarze wieży akumulacyjnej, tam, u końca alei.Szpic wieży - w chmurach - matowy, granatowy, głucho wyje: zasysa elektryczność.Huczą kotły Wytwórni Muzycznej.Jak zwykle - w rzędach, czwórkami.Ale rzędy - jakieś nietrwałe, może na wietrze - chwieją się, łamią.Coraz bardziej.Zderzyły się z czymś na rogu, odrzuciło je wstecz - i już zbity, zastygły, stłoczony, z przyspieszonym oddechem - kłąb, i wszyscy naraz - długie gęsie szyje.- Popatrzcie! Ej, popatrzcie - tam, tam, prędzej!- Oni! to oni!-.A ja - za nic! Za nic - lepiej głowę w Maszynę.- Ciszej! Szalony.Na rogu, w audytorium - drzwi otwarte na oścież, a stamtąd - powolna, ociężała kolumna, z pięćdziesięciu ludzi.„Człowiek” zresztą - to nie to: nie nogi - ale jakieś ciężkie, na uwięzi, koła - obracane niewidzialnym napędem; nie ludzie - ale jakieś człekokształtne traktory.Nad ich głowami łopoce na wietrze biały sztandar ze słońcem wyhaftowanym złotą nicią - a w promieniach napis: Jesteśmy pierwsi! Już po Operacji! Wszyscy w nasze ślady!Powoli, niepowstrzymanie rozorali tłum - to jasne: gdyby zamiast nas mieli na swej drodze mur, drzewo, dom - tak samo niepowstrzymanie rozoraliby mur, drzewo, dom.Już są na środku alei.Ześrubowani pod ręce - rozciągnęli się tyralierą, twarzą ku nam.A my - napięty, najeżony głowami kłąb - czekamy.Szyje gęsio wyciągnięte.Chmury.Wiatr świszczę.Naraz skrzydła tyraliery, po prawej i po lewej, szybko się zagięły - i na nas - coraz szybciej - jak ciężka maszyna pod górę - wzięli w kleszcze i ku rozwartym drzwiom, we drzwi, do środka.Czyjś przenikliwy krzyk:- Zapędzają! Uciekajcie!Wszystko runęło z miejsca.Przy samej ścianie - jeszcze wąziutka żywa furtka, wszyscy - w nią, głowami naprzód - głowy momentalnie wyostrzone klinem i ostre łokcie, żebra, ramiona, boki.Jak strumień wody sprężonej w sikawce rozprysły się wachlarzem i tryskają dokoła tupoczące nogi, wymachujące ręce, junify.Skądś na moment przed moimi oczami - ciało dwuwygięte jak S, przejrzyste skrzydła - uszy - i już go nie ma, pod ziemię - i jestem sam - wśród pędzących rąk, nóg - uciekam.Odsapnąć - do jakiejś bramy - plecami mocno o drzwi - i naraz ku mnie, jakby wiatr cisnął malutką ludzką drzazgę.- Ja cały czas - ja za wami.Ja nie chcę - rozumiecie - nie chcę.Zgadzam się.Krągłe, drobne ręce na moim rękawie, okrągłe niebieskie oczy: to ona, O.Jakoś osuwa się po ścianie i siada na ziemi.Skulona tam, na zimnych schodach, a ja - nad nią, gładzę ją po głowie, po twarzy - ręce mokre.Tak: jakbym był bardzo duży, a ona - całkiem mała - mała cząstka mnie samego.To coś zupełnie innego niż I, wydaje mi się teraz: coś podobnego mogli mieć starożytni w stosunku do swoich prywatnych dzieci.W dole - spoza rąk zakrywających twarz - ledwie słyszalnie:- Ja co noc.Nie mogę - jeżeli mnie wyleczą.Co noc - jestem sama, po ciemku myślę o nim - jakie będzie, jak będę je.Wtedy nie mam po co żyć.Rozumiecie? I musicie - musicie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]