[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale gnał ich najstarszy strach, jaki zna człowiek - strach ludzi uciekających przed dzikim zwierzem.Bestia ta, choć pozbawiona szponów i kłów, była równie niebezpieczna.Dzika bestia ognia.Dopiero wtedy, gdy dotarli do miasta, zwolnili na tyle, by wymienić kilka zdyszanych słów.- Daleko jeszcze? - zapytała Jo-Beth.- Po drugiej stronie miasta.Howie patrzył na zasłonę, tkaną dla lad; wisiała teraz ponad trzydzieści metrów nad ziemią.- Jak myślicie, czy oni nas widzą? - spytał.- Kto? Iad? Nawet, jeśli nas widzą, to chyba nie idą za nami - odparł Grillo.- To nie Iad - odezwała się Jo-Beth.- To po prostu ich zasłona.- Więc wciąż mamy szansę - stwierdził Howie.- Nie traćmy jej - rzucił Grillo i jako pierwszy wszedł na główną ulicę miasteczka.Odnalezienie chaty nie było kwestią przypadku.Mimo całego rozkojarzenia Tesli, droga do chaty, prowadząca przez bezdroża, wryła się głęboko w pamięć Tesli.Drobiąc kroki (bieg był już ponad jej siły), wróciła myślą do rozmowy z Grillo w motelu, kiedy to przyznała mu się do ogromu zamierzeń w sferze ducha, ku jakim pchała ją ambicja.Nawet gdyby miała umrzeć tu w Pętli - co było sprawą właściwie przesądzoną - to jednak przez tych kilka dni, które minęły od czasu, gdy zawitała w Palomo Grove, zrozumiała więcej z mechanizmu rządzącego światem niż przez wszystkie minione lata.Zaznała przygód pozacielesnych.Stanęła twarzą w twarz z wcieleniem dobra i zła, a ponieważ różniła się od jednego i drugiego, dowiedziała się nowych rzeczy o sobie samej.Jeśli będzie musiała wkrótce odejść z tego życia - w momencie wybuchu czy też nadejścia Iad - to odejdzie bez żalu.A przecież tyle innych istnień nie pogodziło się jeszcze z koniecznością śmierci; wiele z nich nie musiało się z nią godzić.Dzieci, zakochani.Ludzie, spokojnie żyjący sobie na całej planecie, których życie dopiero zaczyna się i rozwija.Jeśli Tesla teraz zawiedzie, obudzą się nazajutrz bez żadnych szans na skosztowanie przygód w krainie ducha, gdyż ona ich tych szans pozbawi.Obudzą się jako istoty zniewolone przez lad.Czy to sprawiedliwe? Odpowiedziała na to pytanie jeszcze przed przyjazdem do Grove i była to odpowiedź na miarę dwudziestego wieku.Sprawiedliwość nie istnieje; w materialnym systemie wartości nie ma miejsca dla tego wytworu ludzkiego umysłu.A przecież umysł wciąż nurzał się w materii.Tę prawdę objawiło Quiddity.Morze było skrzyżowaniem wszechrzeczy, z niego brały początek wszystkie możliwości.Quiddity było pierwsze.Przed życiem był sen o życiu.Sen o rzeczywistości poprzedzał rzeczywistość.Zaś umysł, na jawie czy we śnie, wiedział, co to sprawiedliwość.Sprawiedliwość jest więc równie naturalna jak materia i kiedy jej nie dostaje, nie można poprzestać na fatalistycznym wzruszeniu ramion.Trzeba wydać wielki krzyk oburzenia; oddać się z pasją poszukiwaniom odpowiedzi: dlaczego jej zabrakło.Jeśli pragnęła ujść z życiem z nadciągającej zagłady, to po to, by wydać ten okrzyk.By dowiedzieć się, jakiej zbrodni dopuścili się ludzie wobec wszechumysłu, że doprowadzili go na skraj przepaści.Warto było żyć, by się tego dowiedzieć.Zobaczyła chatę.Spojrzenie za siebie potwierdziło jej podejrzenia, że Iad wyłonią się na powierzchnię ziemi w cieniu zasłony, utkanej z czarnych gruzłów.Z rozdartej ziemi wychodziły olbrzymy - koszmary ze snów jej dzieciństwa; niebawem odsuną zasłonę.Wtedy ją zobaczą, nadbiegną w kilku grzmiących skokach, rozdepczą ją na miazgę.Ale działały bez pośpiechu.Potrzebowały sporo czasu, by wynurzyć z Quiddity swoje gigantyczne kończyny; by unieść swe ogromne głowy (wielkości domów, z oczyma jak rozjarzone światłem okna) musiały uruchomić całą maszynerię kolosalnych tułowi.Szła ku chacie, a przelotny widok nadchodzących wystarczył, by jej umysł rozbił ich na cząsteczki, z których zaczął układać rozwiązanie ich niezmierzonej tajemnicy.Jak się spodziewała, drzwi chaty były zamknięte, ale nie zaryglowane.Otworzyła je.Wewnątrz był Kissoon, czekał na nią.Wstrząs, którego doznała na ten widok, odjął jej dech.Już miała uciekać na dwór, na słońce, kiedy zrozumiała, że duch opuścił to ciało, wsparte o ścianę; tliło się w nim tylko tyle życia, by nie dopuścić do jego rozkładu.W tych szklistych oczach nie było spojrzenia.Zatrzasnęła za sobą drzwi i, nie tracąc więcej czasu, wymieniła imię tego jedynego ducha, który mógłby wstrzymywać moment detonacji w zastępstwie Kissoona.- Raul!Stęchłe powietrze chaty zajęczało jego niewidoczną obecnością.- Raul, na miłość Boską! Wiem, że tu jesteś.Wiem, że się boisz.Ale jeśli mnie słyszysz, daj mi jakiś znak, dobrze?Jęk wzmagał się.Tesla miała wrażenie, że Raul krąży po chacie Jak mucha złapana w butelkę.- Raul, musisz puścić.Zaufaj mi.Puść Ją z uwięzi!Skamlący jęk coraz bardziej dawał się Tesli we znaki.- Nie wiem, jak do tego doszło, że oddałeś mu swoje ciało, ale jestem pewna, że w niczym nie zawiniłeś.On cię oszukał, zamydlił oczy kłamstwami.Ze mną też tak postąpił.Rozumiesz? To nie twoja wina.Powietrze nieco się uspokoiło.Wzięła głęboki oddech i ponowiła perswazje; przypomniała sobie, jak namową i przemocą zabrała go ze sobą z Misji.- Jeśli ktoś tu zawinił, to ja - ciągnęła.- Przebacz mi, Raul.Obydwoje doszliśmy do kresu.Kissoon też, jeśli jest to jakaś pociecha.Umarł.Już tu nie wróci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]