[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Aktualnie miał na sobie ciemnoczerwoną koszulę z białym kołnierzykiem.Saithe zlecił mu nadzór nad przystosowaniem składziku do potrzeb izby przyjęć.MacQuillan chciał wiedzieć, czy nie będzie kłopotów z dojazdem autobusów.– Nie – odparł Saracen.– Między innymi dlatego wybrałem to pomieszczenie.Wychodzi na dziedziniec.Karetki będą mogły podjeżdżać pod same drzwi.– Co z obsadą karetek?– Dwa pojazdy zostaną wyłączone z normalnej służby i przeznaczone wyłącznie do przewozu chorych na dżumę.Po każdym wezwaniu będą odkażane.Ich załogę stanowią ochotnicy, wyposażeni w kombinezony i maski ochronne.– Brzmi to całkiem nieźle – zauważył MacQuillan, wstając i szykując się do wyjścia.– Pod warunkiem, że liczba zachorowań nie przekroczy pewnego progu.Wtedy dwie karetki z załogami i garść pielęgniarek-ochotniczek nie wystarczą.Saracen wrócił na Oddział Przypadków Nagłych i zatelefonował do sali numer dwadzieścia.Dopiero za drugim razem udało mu się uzyskać połączenie i poprosić siostrę Rawlings.– A kto mówi?Saracen rozpoznał głos siostry Lindeman.Ta, jak zwykle na pierwszej linii, pomyślał.– James Saracen.– Jedną chwilkę, panie doktorze.– James?– Cześć.Jak się czujesz? – w głosie Saracena zabrzmiał czuły ton.– Nie najlepiej.To wszystko jest takie przygnębiające – odparła Jill.– Tak niewiele możemy zrobić dla tych ludzi.– Jak się czuje siostra Travers?– Mary zmarła dwie godziny temu.– Boże, strasznie mi przykro.Naprawdę, nie powinnaś brać teraz dyżuru.– Co za sens siedzieć bezczynnie i zamartwiać się, skoro tu mogę się na coś przydać.Po prostu chciałabym, żebyśmy mogli zacząć leczyć naszych chorych.Jak na razie staramy się tylko ułatwić im umieranie.– Wszyscy są w takim złym stanie?– Bez wyjątku.Rano umarło troje dzieci, później Mary.Do wieczora umrą następni.Jeśli nikogo dzisiaj nie przyjmiemy, jutro sala będzie pusta.– W jaki sposób zorganizowano wam pracę?– Podzielono nas na dwie zmiany.Dyżur ma trwać dwanaście godzin.Przydzielono nam pokoje przylegające do dwudziestki.Będziemy mogły oglądać sobie telewizję i grać w warcaby.Wiesz zresztą jak to wygląda.– Później wpadnę do ciebie.Po chwili wahania Jill odparła:– To chyba nie najlepszy pomysł.– Dlaczego?– Jak dotąd nie miałeś kontaktu z chorymi.Nie wiadomo, co będzie się działo w mieście.Może lepiej nie ryzykować bez potrzeby?Saracen, acz niechętnie, musiał przyznać Jill rację.– Uważaj na siebie – powiedział.– Ty też.Tego dnia i nocą, która po nim nastąpiła, w Skelmore nie zanotowano dalszych przypadków dżumy.Za wcześnie było na jakikolwiek optymizm, ale na porannym zebraniu komisji medycznej panowała nieco mniej napięta atmosfera.MacQuillan wymazał ze swojego schematu nazwiska zmarłych pacjentów, ale – i to było w tej chwili najważniejsze – nie dopisał nowych.Beasdale z zadowoleniem wysłuchał raportu Saithe’a i zapytał, czy mogą to być oznaki wygasania epidemii.– Jeszcze za wcześnie na takie spekulacje – odparł Saithe.Pojawiły się doniesienia o przypadkach agresywnego zachowania mieszkańców Skelmore w stosunku do stacjonujących na obrzeżach miasta żołnierzy.Na szczęście nie doszło do poważnego naruszenia porządku.Zwykle kończyło się na słownych utarczkach.Większość obywateli wprowadzenie stanu wyjątkowego przyjęła z humorem i wyrozumiałością, traktując to jako jeszcze jeden objaw szaleństwa rządzących.„Moim zdaniem to kompletny idiotyzm” – tak najczęściej komentowano ustanowienie kordonu sanitarnego; ale z reguły słowom tym towarzyszył uśmiech.Saracen wziął sobie wolny wieczór, żeby zjeść kolację z Tremaine’em i jego siostrą.Nowi stażyści okazali się ludźmi godnymi zaufania i wystarczająco doświadczonymi, aby można ich było na pewien czas zostawić samych.Otrzymali jednak polecenie, by w razie najmniejszych kłopotów kontaktować się z Saracenem.Mieszkanie Tremaine’a znajdowało się na tyle blisko szpitala, że można było korzystać z pagera.Claire Tremaine powitała Saracena drinkiem na apetyt i tyradą na temat podłości władz, które zmuszają ją, by tkwiła w Skelmore.A ona tak chciała wyskoczyć do Londynu, „naładować akumulatory”!– Jeszcze trochę i zwariuję w tej dziurze – oznajmiła.– Daj spokój.Przecież uwielbiasz to miasto – drażnił się z nią Alan.Claire chwyciła przynętę.– Uwielbiam?! – zawołała.– Moi koledzy pracują w Grecji, w Egipcie, w Kolumbii, a ja grzebię się w skelmorskim błocie.Do diabła z takim interesem!Saracen uśmiechnął się i zapytał jak idzie praca.– Wcale nie idzie – odparła.– Zaczynamy podejrzewać, że ta mapa jest fałszywa.Nie natrafiliśmy na żaden ślad opactwa.– Cierpliwości, siostrzyczko.Wiem, że wytrwałość nie jest twoją mocną stroną, ale spróbuj się zmobilizować – wtrącił Alan.Claire pokazała mu język.Zjedli kolację i właśnie pili kawę, kiedy odezwał się pager Saracena.– Złe wieści? – spytał Tremaine.– Na Church Road autobus wjechał w tłum ludzi czekających na przystanku.Karetka jest już w drodze.Claire wyglądała na zawiedzioną.– O rany, czy to znaczy, że musisz już iść? – spytała.– Myślę, że powinienem.– Mam lepszy pomysł.Ty zostaniesz, a ja pójdę – oznajmił Tremaine.Saracen wahał się, ale Claire nalegała, żeby przyjął propozycję brata.Kiedy ucichł warkot samochodu Tremaine’a, powiedziała:– Nie lubisz polegać na innych, prawda, James?Saracen był nieco zaskoczony.– Dlaczego tak sądzisz?Claire uśmiechnęła się na widok jego zmieszania.– To widać – odparła.– Należysz do ludzi, którzy wszystko muszą zrobić sami.Teraz też cię korci, żeby pognać do szpitala.Saracen przyznał w duchu, że Claire całkiem nieźle go rozszyfrowała.– Mogą mnie potrzebować – rzekł tonem usprawiedliwienia.– Nie, to nie to – pokręciła głową dziewczyna.– Nawet gdyby w Pogotowiu było w tej chwili dwudziestu lekarzy, czułbyś tak samo.Wielu ludzi nazwałoby to poświęceniem, ale ja sądzę, że jesteś zarozumiały.– Zarozumiały?– Tak.Uważasz, być może podświadomie, że jesteś najlepszy.Nikt nie wykona roboty tak dobrze jak ty.Bez ciebie nic się nie uda.No, powiedz, czy nie mam racji? – Claire przesiadła się bliżej Saracena.– Po prostu sądzę, że.Claire przysunęła się jeszcze bliżej.– No, przyznaj się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]