[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Siedziałem, trzymając wędkę i wpatrywałem się w żyłkę za­nurzoną w wodzie.Oddychałem głęboko i czułem, jak cztery wypite przeze mnie puszki piwa powodują spięcia dziesiątków przewodów w moim ciele, a dookoła srebrne stoki fal migotały i iskrzyły się w słońcu.George krzyknął, żebyśmy spojrzeli do przodu; jest to, cze­gośmy szukali.Odwróciłem głowę, ale zobaczyłem tylko ogrom­ny dryfujący pień otoczony przez czarne ptaki, które krążyły i nurkowały wokół niego, podobne do czarnych liści wirujących na wietrze.George zwiększył szybkość, kierując łódź w stronę ptaków - pęd łodzi tak napiął moją żyłkę, że zacząłem się zastanawiać, po czym poznam, kiedy złapię rybę.- Te ptaszyska to kormorany, lecą za ławicą ryb świeco­wych - wyjaśnił nam George, sterując.- To takie małe, białe rybki wielkości palca.Po wysuszeniu palą się jak świece.Są jadalne i świetne na wabia.Stanowią żer dla łososi, które zawsze towarzyszą dużym ławicom.Pewno!Ominął pień i wpłynął między kormorany; nagle gładkie stoki fal dookoła nas zaroiły się od nurkujących ptaków, kotłujących się drobnych rybek i srebrzystoniebieskich grzbietów łososi, tną­cych jak torpedy wodę.Jeden z nich się zatrzymał, zawrócił i wycelował w punkt oddalony równo o trzydzieści metrów od czubka mojej wędki, gdzie powinien się znajdować śledź.Wpar­łem się nogami w pokład, serce tłukło mi w piersi; nagle po­czułem szarpnięcie, jakby ktoś rąbnął w wędzisko kijem base­ballowym, i żyłka zaczęła się odwijać z kołowrotka tak szybko, że mi skwierczała pod kciukiem czerwona niczym krew.- Zatrzymaj linkę! - krzyknął do mnie George, ponieważ jednak nie wiedziałem, gdzie na kołowrotku znajduje się bloka­da, mocniej przycisnąłem kciuk: żyłka znów stała się żółta, zwolniła i wreszcie się zatrzymała.Obejrzałem się; wszystkie wędki drgały tak jak moja.Widząc, co się dzieje, ci z dachu kajuty pozeskakiwali na pokład i zaczęli się nam plątać pod nogami, zupełnie jakby ich kto o to prosił.- Do góry! Do góry! Do góry wędy! - darł się George.- McMurphy! Wyłaź, chodź popatrzeć!- Cholera, Fred, masz moją cholerną rybę!- McMurphy, pomóż nam!Usłyszałem śmiech McMurphy’ego i kątem oka dostrzegłem go w drzwiach kajuty; stał bezczynnie i bynajmniej nie spieszył nam na ratunek, a ja byłem zbyt zajęty wciąganiem linki, żeby go o to prosić.Wszyscy go wołali, ale on ani myślał się ruszyć.Nawet lekarz, który trzymał wędę głębinową, wzywał go na pomoc.A McMurphy tylko się śmiał.Do Hardinga w końcu dotarło, że McMurphy nie zamierza nawet kiwnąć palcem, więc sam porwał za osęk i wciągnął moją rybę na pokład tak zręcznym i płynnym ruchem, jakby to robił od dziecka.Jest grubsza niż moja noga, pomyślałem, grubsza niż pień! Większa od ryb, które łowiliśmy przy wodospadzie.Skacze po dnie łodzi jak oszalała tęcza! Znaczy je krwią i rozsiewa sre­brzyste łuski wielkości dziesięciocentówek; boję się, że odbije się od pokładu i wyleci za burtę.McMurphy ani się ruszy, żeby pomóc.Scanlon rzuca się na rybę i przygważdża ją do desek, żeby nie wyskoczyła z łodzi.Z kajuty wybiega dziewczyna, krzyczy, że teraz jej kolej, do diabła, chwyta moją wędkę i kiedy przyczepiam śledzia, ze trzy razy wbija we mnie haczyk.- Wodzu, niech cię licho, co się tak grzebiesz! O! Palec ci krwawi.Czy ten potwór cię ugryzł? Niech ktoś opatrzy Wodzowi palec! Szybko!- Znów na nie wpływamy! - wrzeszczy George, więc prze­rzucam żyłkę przez rufę; widzę szarżę błękitnoszarego łososia, śledź znika, żyłka ze świstem pogrąża się w wodzie.Dziewczyna przytula do siebie wędkę obiema rękami i zaciska zęby.- Mam cię, niech cię licho! Mam!Korbka kołowrotka ociera się o nią, obracana przez odwijającą się linkę, a ona stoi z wędką wetkniętą między skrzyżowane uda, obejmuje ją poniżej kołowrotka i wrzeszczy do ryby:- Mam cię!Wciąż jest w zielonej kurtce Billy’ego, lecz teraz kołowrotek rozsunął jej poły i wszyscy widzą, że dziewczyna nie ma pod­koszulka - gapią się, mocując się ze swoimi rybami i unikając ciosów mojej, która miota się jeszcze po pokładzie, ale korbka kołowrotka obija się o pierś dziewczyny z taką szybkością, że zamiast sutka widzą tylko czerwoną zamazaną plamę.Billy skacze dziewczynie na pomoc.Jedyne, co mu przycho­dzi do głowy, to sięgnąć od tyłu i wcisnąć jej wędkę mocniej między piersi, aż w końcu sam napór ciała zatrzymuje koło­wrotek.Candy jest tak wyprężona, jej piersi zaś są tak jędrne, że gdyby nawet oboje odjęli ręce od wędki, ta by chyba nie zmieniła pozycji.Zamieszanie na morzu trwa przez jakiś czas: faceci wrzeszczą, ciągną i klną, starając się jednocześnie pilnować wędek i patrzeć na dziewczynę; pod nogami toczy się krwawa, zażarta walka Scanlona z moją rybą; żyłki plączą się i pędzą we wszystkie strony; binokle lekarza wkręciły się w linkę i dyndają dobre trzy metry za rufą, ryby wyskakują z wody do lśniących szkieł, dziewczyna klnie, na czym świat stoi, i ogląda swoje gołe piersi, jedną białą, drugą czerwoną i piekącą, George nie patrzy, gdzie płynie - łódź wpada na pień, silnik gaśnie.A McMurphy pokłada się ze śmiechu.Zatacza się coraz bar­dziej do tyłu i osuwa na dach kajuty, zanosząc się gromkim śmiechem, który się toczy daleko po wodzie.Śmieje się z dziew­czyny, z chłopaków, z George’a, ze mnie ssącego zakrwawiony palec, z kapitana na pomoście, z faceta na rowerze, z mecha­ników, z pięciu tysięcy domów, z Wielkiej Oddziałowej i ze wszystkiego.Bo wie, że trzeba się śmiać ze wszystkiego, co boli, aby zachować równowagę i nie dać się zwariować.Wie, że nie ma nic bez bólu; wie, że mnie piecze kciuk, dziewczyna ma obtartą pierś, a lekarz stracił binokle, lecz nie pozwala, by zawarty w tym komizm został przysłonięty przez ból, tak samo jak nigdy by nie pozwolił, żeby ból został przysłonięty przez komizm.Widzę, że Harding osunął się obok McMurphy’ego i też się śmieje.I Scanlon z dna łodzi.Śmieją się z siebie i z nas.Dziew­czyna z wilgotnymi z bólu oczyma patrzy to na białą pierś, to na czerwoną i też wybucha śmiechem.A za nią Sefelt, lekarz i wszyscy.Śmiech rósł i przybierał na sile, a mężczyźni stawali się coraz więksi i więksi.Przyglądałem się im; byłem pośród nich i śmia­łem się z nimi, lecz także nie z nimi.Nie byłem już na łodzi, ale wysoko nad wodą; ślizgałem się z wiatrem wśród czarnych ptaków hen nad sobą, patrzyłem w dół na siebie i resztę załogi, na łódź rozkołysaną między nurkującymi ptakami, na McMurphy’ego w otoczeniu swojej dwunastki, i obserwowałem ich, nas; widziałem, jak wzmaga się nasz śmiech i niesie się po wodzie, zataczając coraz szersze kręgi, dochodzi coraz dalej i dalej, aż w końcu wali się na plaże wzdłuż brzegu, na plaże wzdłuż wszystkich brzegów, fala za falą, fala za falą [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •