[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.On razem z dziedzicem wszystkie te rzeczy ukrywał.- Więc jednak odnaleziono rzeczy dziedzica - powiedziałem.- Ba.Właśnie, że nie.Tylko obrazy.Najpierw Gabryszczak przyszedł do milicji i powiedział: „Obrazy dziedzica są w podziemiach kościoła między starymi grobami”.I przyrzekł, że nazajutrz zaprowadzi milicję do kryjówki z innymi rzeczami dziedzica.Ale w nocy do leśniczówki przyszedł Barabasz i więcej już nikt nie oglądał żywego Gabryszczaka.Po trzech dniaeh Wisła wyrzuciła ciało Gabryszczaka na brzeg.Pobity był i poparzony, bo pewnie Barabasz go smażył, żeby kryjówkę mu pokazał.Postawiłem pustą butelkę na kontuarze.- Ile płacę?- Nie ciekawi pana ta historia? - zdziwiła się.Machnąłem ręką.- Nie wierzę w takie historie.Barabasz? Go to za Barabasz?- Nie słyszał pan o Barabaszu? Bandzior.Największy na okolicę bandzior.Z bandą swoją rabował u nas w 1945 roku.- No to pewnie Gabryszczak zdradził mu, gdzie jest kryjówka dziedzica, i „Barabasz” wszystko sobie przywłaszczył.Kobiecina złapała mnie za rękę.Pewnie jej się nudziło w tym sklepiku i rada była pogadać.- Nie, nie, proszę pana.Nie zabrał.Nie zdążył zabrać.Nie minęły dwa dni, a milicja dopadła bandę Barabasza na wyspie wiślanej i otoczyła ich.Panie, jaką tu walkę stoczono.Prawdziwą wojnę, proszę pana.Bandyci się nie chcieli poddać, zginęli prawie wszyscy razem z Barabaszem.Tylko dwóch żywcem złapała milicja, a potem ich sądzili i skazałi na karę śmierci.Barabasz tajemnicę kryjówki do grobu za brał.Kryjówka jest, a drogi do niej nikt nie zna.- Ile płacę? - spytałem zniecierpliwiony.- Dziesłęć złotych - burknęła sklepikarka.Zła się zrobłła, że nie chciałem do końca wysluchać historii o Barabaszu.- Do widzenia - rzekłem.Nie raczyła mi odpowiedzieć.Brzęknął znów dzwo-nek nad drzwiami.Wyszedłem na ulicę.W drodze powrotnej do obozu wstąpiłem do piekarni i kupiłem bochenek świeżego chleba.Namiot zastałem w największym porządku, zamknięty na kłódeczkę, a choć pora była jeszcze wczesna, od razu zabrałem się do przyrządzania kolacji.W swych zapasach żywnościowych miałem pudełko konserw rybnych, otworzyłem je, zjadłem rybę z chlebem i przegotowałem wiślaną wodę na herbatę.Nie smakowała mi, postanowiłem na przyszłość zaopatrywać się w wodę ze studni w miasteczku.Jedząc kolację obserwowałem z góry obóz antropologów.Urządzili się już jako tako, namioty stały prosto i linki miały dobrze naciągnięte.Ciasnota u nich była okropna, ale obóz mieli w pięknym miejscu, z trzech stron otoczony wodą, a od strony lądu ogrodzony grubą linką uczepioną do palików.Wieczorem u nasady cypla antropologowie rozpalili ognisko.Widziałem wśród nich dwie młode kobiety w spodniach i grubych swetrach oraz sześciu młodych mężczyzn i jednego starszego pana.Przy ognisku głośno rozmawiano, zapewne o czymś bardzo wesołym, bo do uszu moich często dolatywał śmiech, Potem zaczęli śpiewać.Tak przyszła noc, blask ogniska z obozu antropologów popłynął daleko po Wiśle.Znowu zamknąłem swój namiot i obarczony zbiornikiera z benzyną zeszedłem na brzeg rzeki, nieco poniżej obozu.Nie zauważony przez antropologów, rozebrałem się i wlazłem w trzciny.Dobrnątem do swojego „sama”, przetransportowałem na niego zbiornik i ubranie, a później znowu wskoczyłem do wody, aby samochód wypchnąć z trzcin na wolną przestrzeń rzeki.Nie chciałem zapalać słlnika, aby nie zwracać na siebie uwagi antropologów.Wisła pochwyciła mój samochód i bezszelestnie popłynąłem z prądem.Minąłem cypel rozjaśniony ogniskiem, wokół którego pomszaly się wy-dłużone cienie młodych naukowców.Zbliżyłem się do wyspy o brzegach podmytych przez wodę i obrośniętych gęsto wikliną.Dopiero tutaj spróbowałem uruchomić silnik, ale jak na złość nie chciał zaskoczyć.Z konieczności dobiłem więc do brzegu, a raczej przodem „sama” wjechalem w zarośla, zwieszające się z podmytych brzegów.I właśnie wtedy od strony rzeki usłyszałem skrzyp dulek i plusk wioseł.Obejrzałem się - po Wiśle płynęła łódka, którą kierował jakiś przygarbiony mężczyzna.Nie widziałem jego twarzyr dostrzegłem tylko, że w łódce jest kilka zielonych i czerwonych latarek.Łódka zatrzymała się w pobliżu wyspy, obok pływającej na wodzie boi rzecznej.Siedziałem w „samie” i ciekawie przyglądałem się, jak mężczyzna ów przysuwa do łódki boję i zawiesza na niej zieloną latarkę.Nagle w głębi wyspy rozległ się głośny i przenikliwy krzyk sowy.Aż ciarki przeszły mnie po grzbiecie, tak ów krzyk wydał mi się ponury i groźny, jakby obwłeszczający coś złego.Podobnie chyba odczuł go i ów człowiek oświetlający boje rzeczne, bo przerwał swą pracę i stanął nłeruchomo, z twarzą zwróconą w stronę wyspy.Znowu zakrzyczała sowa.Wydało się, że jej ponury, złowróżbny głos płynie z korony jednego z drzew na wyspie.Krzyk ucichł, nastała cisza.I raptem usłyszałem stłumione, lecz przecież wyraźne wołanie:- Ba-ra-basz!.Ba-ra-basz!.Ba-ra-basz!.Głos był niski, dobywał się jakby spod ziemi, jakby gdzieś z jakiegoś dołu na wyspie.Trzy razy powtórzył się okrzyk „Barabasz”, a potem znowu nastąpiła zupełna cisza.Zdziwiło mnie, a potem zaniepokoiło zachowanie człowieka w łódce.Gwałtownie chwycił wiosła i skierował się do brzegu wyspy.Zanim jednak wyskoczył na brzeg, pochylił się i z dna łódki pochwycił jakiś przedmiot.Gdy podniósł go do góry, zamigotał na nim czerwono odblask wschodzącego księżyca [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •