[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Był jedynym mężczyzną, którego znałem; zostałem skazany na naśladowanie niefortunnego wzoru, nawet teraz agonia mojego serca przemawia jego językiem.I kiedy tak stałem, kontemplując bez zrozumienia różnice w naszej budowie, ty wzięłaś mnie za rękę.Za sprawą tego prostego gestu – nieważne były twoje intencje – skazałaś nas na coś najgorszego.Od tego momentu wszystko w naszym życiu zostało podporządkowane tej jednej godzinie, jednemu wydarzeniu.To, co miało nastąpić, było nieodwracalne, tak jakby był to głaz strącony ze szczytu góry.Twoja zimna i przyjazna dłoń owinęła się wokół mojej.Byłem oszołomiony, gdyż nie dotknęłaś mnie nigdy, z wyjątkiem jakiegoś jednego wypadku sprzed wielu, wielu lat.Tak długo na to czekałem; czekałem jak głodujący żebrak pod portykiem wspaniałego domu, wspanialszego niż ten, który zbudowałem dla twojego ojca – bardziej okazałego niż jakikolwiek inny dom, zbudowany z tak niedelikatnych materiałów jak drewno i kamień – a ty nagle otworzyłaś mi drzwi.Tak mi się wydawało.Jak mogłem się tobie odwdzięczyć? Jak mogłem dać ci do zrozumienia, że wiele dla mnie znaczy twoja bliskość, dobroć, twoja olśniewająca uroda? Istniał tylko jeden dar godny ciebie.– Mirando – powiedziałem z trudem, gdyż czułem, jak puchnie mi język.– Ja.Ja chciałbym ci coś pokazać.Spojrzałaś na mnie, nie puszczając mojej ręki.W twoich oczach błysnęło zainteresowanie.– Co chciałbyś, abym zobaczyła?Nie mogłem powiedzieć nic więcej.Bałem się, że łomoczące serce może wyskoczyć z mojej piersi.Zacisnąłem palce na twojej dłoni tak kurczowo, jak złapany przez człowieka krab trzyma się ściany swej podwodnej kryjówki, po czym zaprowadziłem cię z powrotem na wzgórza.Zatrzymałem się przy kolczastym żywopłocie.Wyrwałaś swą dłoń, z trudem łapiąc powietrze; ciągnąłem cię tak bezlitośnie szybko, że byłaś na mnie zła.– Co to jest, Kalibanie? Czy po to przemierzyliśmy pół wyspy, bym mogła zobaczyć te krzaki? Nie są nawet ładne.Mówiąc to, machnęłaś jedną ręką w tył i zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, zahaczyłaś o jedną z gałęzi.Cofnęłaś rękę, krzycząc:– Dobry Boże! Coś mnie ukłuło! Trzymałaś palec w górze, mogłem więc zobaczyć lśniącą strużkę krwi.Było mi wstyd, ale czułem się też dziwnie podekscytowany.– To kolce – wykrztusiłem.– Nie dotykaj ich, proszę cię, moja Mirando.Podniosłaś brwi.– Daleko mnie zaprowadziłeś, bym mogła zakłuć się na śmierć.Wyciągnąłem rękę w kierunku żywopłotu, gdyż właśnie miałem ci powiedzieć coś zachęcającego o tym, co cię czeka, ale nagle zamarłem zdezorientowany.W jaki sposób miałem ci pokazać dolinę? Nie mogłem cię przecież poprosić, byś w swojej wytwornej, czarno-błękitno-złotej sukni czołgała się na plecach po ziemi – wymagać od ciebie ciężkiej pracy pod niezliczoną liczbą kolców?Co właściwie mogłem zrobić? Przyprowadziłem cię tam, by ofiarować ci mój dar.Moment wymagał szybkiej, acz delikatnej decyzji; jeśli zabrałbym cię z powrotem, nie dając obiecanego prezentu, na pewno w twoich oczach straciłbym wiele.– Zostań tu, Mirando!Pędziłem w dół na skróty, rozglądając się wokoło.Ogarniał mnie jakiś szał.– To jakiś dziwny żart! Nie powinniśmy zostawiać ojca tak długo samego, Kalibanie.Może się obudził i jest zły, że mnie tam nie ma.Szybko znalazłem to, czego szukałem, przykucnąłem na ziemi i tarłem.Moje serce waliło jak młotem, ale wiedziałem, że nie mogę stracić tej szansy.Gdy moje ręce były już tak zmęczone, iż czułem, że muszę przestać, właśnie wtedy mała iskierka spadła na stos, ułożony z pokruszonej kory i suchej trawy.– Widzisz, Mirando, widzisz! – powiedziałem, gdy dym zaczął unosić się do góry.Wybrałem kilka palących się hubek i zaniosłem na miejsce, w którym rósł żywopłot, ignorując przy tym wszystkie twoje pytania i skupiając swą uwagę wyłącznie na podtrzymywaniu ognia.Sporo czasu minęło, zanim twarde kolczaste krzaki jeżyn uległy płomieniom, ale zdołałem tym przyciągnąć twoją uwagę.Oczarowani patrzyliśmy, jak ogień trawi suchą ściółkę, liście, a na końcu całe, ostre łodygi krzewów.Gdy ogień wypalił już drogę w ciernistych krzewach, nie chciałem, by się rozprzestrzenił i zacząłem zasypywać ziemią pogorzelisko.Niestety, płomienie pochłonęły jedno drzewko pomarańczowe, rosnące dokładnie wśród krzewów jeżyn.Kiedy wszystko w pobliżu pokryte było żarzącymi się węglami, pozostałymi po uczcie, którą strawił ogień, dusiłem owe tlące się resztki wielkim kamieniem.To była ciężka praca; kilka razy ogień wymykał mi się spod kontroli, powodując pożar, ale ja byłem wszędzie.Kiedy zrozumiałaś w końcu, co próbuję zrobić, zaczęłaś mi pomagać, rzucając garściami ziemię na uciekające płomienie, które ci wskazywałem.W ciągu sekundy cały twój piękny strój brudny był od ziemi i popiołu, ale ty się uśmiechałaś.To była dla ciebie jeszcze jedna dziecinna zabawa, Mirando, bo ty byłaś wtedy jednak dzieckiem.W końcu wypaliłem drogę w kolczastych krzewach, nie przypuszczając, że wkrótce będę żałował tej pospiesznie podjętej decyzji.Gdy upewniłem się, że nic nigdzie się już nie pali, pozwoliłem ci przejść.Popołudniowe słońce prażyło mocno zawieszone wysoko na niebie, a strumyk lśnił w jego promieniach jak sznur drogocennych kamieni.– Co to za miejsce? – Twój głos był delikatny, tak jakbyś domyślała się, że wyjawiam ci tajemnicę.– To dla ciebie, Mirando.Daję ci je.Byłem całkowicie owładnięty manią twojego ojca: zdobyć, mieć, podarować.Nazwać coś, znaczy posiąść to.Jakże wielka zachłanność przemawia z waszej cywilizowanej mowy!Poszliśmy w dół brzegiem strumyka, w kierunku bagnistej łąki i stojącej na warcie wielkiej sosny.Zobaczyłem rdzawe światło na wierzchołku drzewa, wiedziałem więc, że jest tam Mór.Zawołałem do niego wesoło, tak jak do przyjaciela.Myślę, że przy panującym niedostatku znajomych, on nim naprawdę był.Gdy rozglądałaś się dokoła, a twoja twarz promieniała z zachwytu, czułem, że i ja osiągam szczyt mojej radości.– Jakie cudowne miejsce – szepnęłaś.– Dla ciebie, dla ciebie, dla ciebie – powtórzyłem i zatańczyłem wkoło.Dostrzegłem jeszcze jeden kolorowy cień pośród gałęzi sosny – jasnobłękitny.To był znowu ten sam ptak, który przyglądał mi się bacznie podczas mojej pierwszej wizyty w dolinie.Raz czy dwa widziałem go siedzącego na sośnie, ale w końcu odstąpił owo zaszczytne miejsce rudej wiewiórce.Wyobraziłem sobie, że Prospero jest sosną, a błękitnym ptakiem – Kaliban, sługa, który już mu się znudził, ale któremu wolno przebywać gdzieś na uboczu.Gdy szliśmy przez łąkę, wypytywałaś mnie o dolinę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]