[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wykonałam rachunki w rekordowym tempie, zaś Boźenka i Zdzisio, przyciśnięci do muru, przejęli ode mnie wszystkich ludzi, z wyjątkiem zbrojarzy.Pan Józio został mi w spadku jeszcze na długie miesiące, bo naszych podstępnych machinacji żadna ludzka siła nie była w stanie rozgryźć.Przeszedłszy na te obmiary akurat z końcem kwartału, zaraz po rachunkach musiałam zrobić rozliczenie materiałowe.Polegało na tym, żeby zebrać do kupy to, co zostało wykonane przez trzy miesiące, na podstawie katalogów norm wyliczyć szczegółowo wszystkie zużyte materiały i porównać je z rozchodami z magazynu.Rezultaty tego całego przedsięwzięcia bywały zaskakujące i niezwykłe.Jednej osobie kiedyś wyszło, że tynki na ścianach mają dwadzieścia pięć centymetrów grubości.Osobiście przy tym pierwszym rozliczeniu obciążyłam budowę pięćdziesięcioma tysiącami metrów sześciennych wapna, podczas gdy w rzeczywistości było to pięćdziesiąt tysięcy kilogramów, co metrów sześciennych czyniło zaledwie sto piętnaście.Kiedyś nam zginął wagon gipsu, a pod koniec budowy pojawiło się podejrzenie, iż we troje, Edmund, majster Józef i ja, rąbnęliśmy na własne potrzeby jedenaście ton balustrad schodowych i balkonowych.Niezwykłość kradzieży ocaliła naszą wolność i dobre imię.Pokonałam wszystkie rafy i bardzo szybko stwierdziłam, że w porównaniu z bezetami w obmiarach jest rajskie życie.Pośpiech był niezbędny tylko raz na miesiąc, a nie co dwa tygodnie, ludzie nie przychodzili z pretensjami, nie ograniczał nas fundusz płac, przeciwnie, należało ciągnąć forsę z budynku wszelkimi siłami i wyraźnie jaśniało przed nami jedno główne zadanie: doić inwestora.To mi się nawet spodobało, bo zawsze lubiłam duże liczby.Na moją uwagę, że w bezetach jest gorzej, Irek oburzył się śmiertelnie i usiłował mi wmówić, że mam głupie poglądy, bo nie znam się na wykonawstwie budowlanym.Pokłóciliśmy się potężnie, z wzajemnej wściekłości na siebie odwaliliśmy wielki kawał roboty, po czym pogodziliśmy się równie nagle, jak zaczęliśmy awanturę.Nie było jednakże wiadomo, kiedy i na jaki temat znów się na siebie rzucimy z pazurami, postanowiliśmy zatem przejść na „ty”, bo per pan i pani trudno sobie wymyślać.Irek mnie wytwornie zaprosił na pieczarki i nazajutrz o dwunastej, w przerwie obiadowej, udaliśmy się do restauracji „Stolica”.Zeżarliśmy pieczarki, wypiliśmy ćwiartkę oraz kawę z winiaczkiem, po czym, około drugiej, w różowych humorach wróciliśmy na budowę.Okazało się, że szef nas szukał.Szukał, to szukał, widać nie miał co robić, jak jeszcze trochę poszuka, niewątpliwie znajdzie.Nie mieliśmy zamiaru mu w tym dopomagać.Rozłożyliśmy rysunki i starannie przybraliśmy wygląd osób ciężko zapracowanych.Po kilkunastu minutach szef zajrzał do pokoju, stwierdził naszą obecność, wszedł i zamknął za sobą drzwi.Przyjrzał nam się uważnie i spytał:— Gdzieście byli?— Na kawie, panie inżynierze — odparliśmy zgodnym chórem.— Na kawie — powiedział szef z goryczą.— Na kawie.Tu, naprzeciwko.Z kogo wy balona chcecie robić, ze starego człowieka, który mógłby być waszym ojcem?— Jakiego balona? — oburzył się Irek.— To jest, chciałem powiedzieć, jakie naprzeciwko? Do „Nowego Światu” sobie wyskoczyliśmy w przerwie obiadowej…Szef popatrzył na nas powłóczyście, spojrzeniem przeciągłym i pełnym wyrazu.— Istotnie, że w przerwie obiadowej, to prawda — rzekł lodowatym głosem.— Czas się zgadza, a co do reszty, to podjechałem taksówką akurat, jak wchodziliście i nawet zatrzymałem się na chwilę, żeby już nie mieć żadnych wątpliwości.I co wy na to?Co myśmy mogli na to? Nic.Szef wytrzymał chwilę potępiającego milczenia i znów się odezwał.— Na przyszłość, moi drodzy, jak będziecie szli na wódkę, to ja was bardzo proszę.Nie na oczach całej budowy!I wyszedł.Prywatnie to był naprawdę bardzo porządny człowiek.Skończyliśmy rozliczenia, pojawiła się chwila oddechu i diabeł mnie podkusił, żeby przynieść do pracy kości.Takie zwyczajne, do gry, pięć sztuk.No i rozpętałam szaleństwo.Cały personel błyskawicznie opanował tajniki gry kośćmi w pokera i wyrzucało się pary, trójki, fule oraz małego i dużego pokera.Mały był od jedynki do piątki, a duży od dwójki do szóstki.Po paru dniach zmodyfikowaliśmy nieco grę i wymyśliliśmy, że trzeci rzut będzie liczony podwójnie, co dodało rozrywce znamion hazardu.W oddawaniu się namiętności ogromnie przeszkadzały obowiązki służbowe, bo chociaż w rachunkach był chwilowy spokój, beze ty należało robić.W naszym pokoju zaczął urzędować pan Józio.Wyliczania szmelcu dokonywałam tylko w chwilach, kiedy w pokoju przebywał ktoś nie wtajemniczony i gdyby nie to, że stał u nas jeden z dwóch budowlanych telefonów, nie wiadomo, jak by wyglądał bezet zbrojarzy i w jakim terminie zostałby ukończony.Trudno było wymagać, żeby pan Józio tylko nam się przyglądał, rychło zatem został wciągnięty w demoralizującą zabawę.— No, rzucaj pan — powiedziałam, wygrzebując kości z szuflady.— Jak pan wyrzuci najmamrnej dwie szóstki, może pan rzucać dalej, albo zapisać.Jak pan skusi, wszystko przepada.Trzeci rzut podwójnie, następne też.Gramy do dwóch tysięcy.— A po ile gramy? — spytał pan Józio przytomnie, potrząsając kostkami.— Po groszu.Maksymalna suma, jaką pan może przegrać, to dwie dychy, ale tyle jeszcze nikt nigdy nie przegrał.Pan Józio rzucił.Dwie czwórki i dwie dwójki.Irek szybko liczył na arytmometrze.Podwójnie, to jest dwadzieścia cztery.— Dlaczego podwójnie? — spytał pan Józio.Wyjaśniliśmy mu dość niecierpliwie.Przy normalnej grze, jeśli coś się wyrzuci z ręki, liczy się to podwójnie, a kombinacje bardziej skomplikowane od trójki w górę nawet potrójnie.Wszystko zatem liczymy podwójnie i potrójnie, a ten trzeci rzut jest dubeltowo podwójny.Pan Józio wysłuchał i nie zgłosił sprzeciwów.— Rzucaj pan dalej — poradziłam.— Dwadzieścia cztery to mało, nie warto zapisywać.Pan Józio znów rzucił.Trzy trójki, potrójnie to było dwadzieścia siedem, razem pięćdziesiąt jeden.— Trzeci rzut podwójnie — przypomniał Irek.Pan Józio zawahał się, spojrzał na nas i rzucił.Wytrzeszczyliśmy oczy.Jest! Trzy szóstki, raz potrójnie i raz podwójnie, sto osiem.Wszystko razem sto pięćdziesiąt dziewięć.— Zapisać! — powiedział pan Józio stanowczo.Zapisałam.Zapisy prowadzone były w wielkim zeszycie, w którym normalnie liczyłam zbrojenie i umieszczane tak przemyślnie wśród przekrojów i wymiarów stali, że nie odznaczały się wcale, nawet gdyby ktoś w ten zeszyt zajrzaů.W rezultacie przez pomyůkć doliczyůam kiedyú zbrojarzom w bezecie sumć punktów, którŕ Boýenka wygraůa w koúci, przekonana, iý jest to iloúă metrów bieýŕcych stali ¨20.Ale o tym, na szczćúcie, nawet sam pan Józio nie wiedziaů.W czasie telefonu Edmunda policzyłam jedną belkę.Pan Józio w rezultacie wygrał sześć złotych i dwadzieścia cztery grosze.Otrzymał tę sumę.— To ja teraz gram o ćwiartkę — rzekł z satysfakcją.— Jak przegram, wszystko jedno ile, to idę po ćwiartkę.— Dobra jest, niech będzie ćwiartka.Graliśmy dalej z niewielkimi przeszkodami.Irek wygrał prawie dwa złote, pan Józio uznał się za przegranego i wyszedł.Wróciwszy po kwadransie, postawił na stole ćwiartkę śliwówki, mówiąc:— Przegrałem ćwiartkę i jest ćwiartka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]