[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Donkiszot także miał swoje słabości.Naczytawszy się tylu romansów pragnął naiwnie uciec — duszą i ciałem — od nieznośnej rzeczywistości życia.Chciał spotkać się oko w oko z walecznym olbrzymem Brandabarbaranem, władcą Arabii, którego zbroja zrobiona była ze skóry smoka, a tarcza przywiązana do ramienia — bramą ufortyfikowanego miasta.O miła i naturalna słabości! O błogosławiona prostoto łagodnego serca nie znającego podstępu! Kto by nie uległ tak kojącej pokusie? A jednak był to pewien sposób dogadzania sobie samemu i pomysłowy hidalgo z La Manchy nie był dobrym obywatelem.Ksiądz i golibroda mieli słuszność, że potępili go surowo.Nie posuwając się tak daleko jak stary król Ludwik Filip, który mawiał na wygnaniu: „Lud nie myli się nigdy” — można przyznać, że musi być pewna słuszność w zgodnym zdaniu całej wioski.Szalony! Ten, który spędził na pobożnych rozmyślaniach przepisaną rytuałem rycerską wartę u studni przy oberży i ukląkł ze czcią o świcie, aby być pasowanym na rycerza przez oberżystę, tłustego, przebiegłego łotra — jest bardzo bliski doskonałości.Jedzie na koniu, z głową w aureoli, patron wszystkich żywotów popsutych lub zbawionych przez potężną łaskę wyobraźni.Ale dobrym obywatelem nie był.Może właśnie to miał oznaczać okrzyk mego nauczyciela, okrzyk, którego nigdy nie zapomniałem.Działo się to w roku pańskim 1873, w tym samym roku, kiedy zażyłem rozkosznych wakacji po raz ostatni.Przeżywałem nieraz i później długie okresy bez czynności, dość na swój sposób wesołe i nie pozbawione dla mnie pożytku, ale rok przeze mnie wspomniany był rokiem mych ostatnich szkolnych wakacji.Są także i inne przyczyny, dla których ów rok pamiętam, ale za długo by mi przyszło mówić, gdybym je chciał tu przytaczać.Nie mają przy tym nic wspólnego z tamtymi wakacjami.Natomiast wiąże się z nimi podróż, którą odbyłem, zanim usłyszałem ów okrzyk; zwiedziliśmy wówczas Wiedeń, górny Dunaj, Monachium, wodospady na Renie, Jezioro Konstancjańskie — była to doprawdy pamiętna podróż wakacyjna.Wędrowaliśmy z wolna w górę doliną rzeki Reuss.Ta rozkoszna wycieczka przypominała raczej spacer niż włóczęgę.Wysiedliśmy w Fluellen z parowca krążącego po Jeziorze Lucerneńskim i pod wieczór drugiego dnia, gdy zmierzch przyłapał nas w czasie powolnej wędrówki, znaleźliśmy się za Hospenthalem.Ale nie wówczas usłyszałem ową uwagę; wśród cienia głębokiego wąwozu byliśmy dość daleko od ludzkich siedzib i myśli nasze zaprzątała nie tyle etyka postępowania, co prostszy dylemat, jak znaleźć schronienie i posiłek.Zdawało się, że nic podobnego nie ma w pobliżu, i myśleliśmy już o zawróceniu z drogi, gdy nagle natknęliśmy się za zakrętem na budynek wyglądający upiornie w półmroku.Prowadzono wówczas roboty przy tunelu Św.Gotarda i wspaniałe to podziemne przedsięwzięcie przyczyniło się bezpośrednio do tego, że ów nieoczekiwany budynek stał tam samotnie u stóp góry.Długi, choć wcale nie obszerny, niski, zbudowany z desek, bez żadnych ozdób, przypominał barak; białe okienne ramy znajdowały się na jednej płaszczyźnie z żółtą ścianą pospolitego frontu.A jednak był to hotel; miał nawet jakąś nazwę, którą zapomniałem.Lecz przy skromnych jego drzwiach nie stał wygalonowany portier.Nieładna, krzepka służąca odpowiedziała na nasze pytania, po czym ukazało się dwoje właścicieli hotelu, mężczyzna i kobieta.Nie spodziewano się widać podróżnych i może wcale ich nie pożądano w tej dziwacznej gospodzie, której surowy styl przypominał dom, wznoszący się na kadłubie arki Noego, zabawki posiadanej przez wszystkie dzieci europejskie.Tylko że dach owej gospody nie poruszał się na zawiasach i nie nakrywał wnętrza pełnego aż po brzegi zwierząt wyciosanych niezgrabnie z drzewa i pomalowanych.Nawet żywych zwierząt zwanych turystami nigdzie się nie dostrzegało.Dano nam coś do jedzenia w długim, wąskim pokoju, u końca długiego, wąskiego stołu; spojrzałem nań zmęczonym sennym wzrokiem i wydało mi się, że ten stół się przechyli jak ustawiona na pniu huśtawka, ponieważ na drugim końcu nie było nikogo, kto by stanowił przeciwwagę dla dwóch postaci pokrytych kurzem i uznojonych w wędrówce.Potem pośpieszyliśmy na górę, aby się położyć w pokoju pachnącym sosnowymi deskami, zasnąłem mocno, ledwie dotknąwszy głową poduszki.Nazajutrz rano mój nauczyciel (był to student Krakowskiego Uniwersytetu) obudził mnie wcześnie i rzekł, podczas gdyśmy się ubierali: „Zdaje się, że jest dużo gości w tym hotelu.Słyszałem odgłosy rozmów aż do jedenastej.” Bardzo mnie to zdziwiło; nie słyszałem żadnego hałasu, bo zasnąłem jak kamień.Zeszliśmy do długiej, wąskiej jadalni o długim, wąskim stole z dwoma rzędami talerzy.Przy jednym z okien bez firanek stał wysoki, (kościsty człowiek; miał obfitą czarną brodę i łysą głowę ozdobioną kępką czarnych włosów nad każdym uchem.Popatrzył na nas znad gazety, którą czytał; zdawało się, że jest szczerze naszym najściem zdziwiony.Wkrótce weszło jeszcze więcej mężczyzn.Żaden z nich nie wyglądał na turystę.Ani jedna kobieta się nie zjawiła.Miałem wrażenie, że ci ludzie znają się dość dobrze, ale nie mogę powiedzieć, aby byli bardzo rozmowni.Łysy człowiek zasiadł z powagą na pierwszym miejscu.Wszystko to wyglądało na familijne zebranie.Dowiedzieliśmy się niebawem od jednej z krzepkich służących w narodowym stroju, że hotel ten jest właściwie pensjonatem dla angielskich inżynierów zajętych przy budowie tunelu Św.Gotarda.Mogłem się nasłuchać do syta dźwięków angielskiej mowy, choć ludzie ci nie byli zbyt rozmowni, uważając widać, że nie należy tracić wielu słów na pustą uprzejmość.Było to pierwsze moje zetknięcie z brytyjskim odłamem ludzkości, poza klasą turystów widywaną w hotelach Zurichu i Lucerny — klasą, która w pracującym świecie właściwie nie istnieje.Wiem teraz, że łysy mężczyzna mówił z silnym szkockim akcentem.Spotykałem później wielu ludzi z jego narodu, tak na lądzie, jak i na morzu.Na przykład drugi mechanik z parowca „Mavis”[6] wyglądał jak jego bliźniak.Nie mogę się opędzić myśli, że był nim naprawdę, choć mechanik utrzymywał dla osobistych powodów, że nie miał nigdy brata bliźniaka.W każdym razie ten rozważny, łysy Szkot o kruczej brodzie wydał się mym chłopięcym oczom istotą bardzo romantyczną i tajemniczą.Wymknęliśmy się nie zwracając niczyjej uwagi.Droga wytknięta przez nas na mapie prowadziła przez przełęcz Furka Pass ku lodowcowi Rodanu, po czym mieliśmy zejść po stoku doliny Häsli.Słońce już zachodziło, gdyśmy się znaleźli na przełęczy, i wkrótce miałem usłyszeć okrzyk, o którym wspomniałem.Usiedliśmy na brzegu drogi, aby prowadzić dalej dyskusję rozpoczętą jakie pół mili wstecz.Jestem pewien, że to była dyskusja, bo pamiętam doskonale argumenty mego nauczyciela, siedziałem z oczami wbitymi uparcie w ziemię, nie umiejąc mu odpowiedzieć.Usłyszawszy jakiś ruch na drodze, podniosłem oczy i zobaczyłem mego niezapomnianego Anglika
[ Pobierz całość w formacie PDF ]