[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez kilka chwil obaj mężczyźni przyglądali się sobie uważnie.Na zewnątrz owady odbijały się od drucianej siatki, a słońce wznosiło się na niebie coraz wyżej.W końcu odezwał się Kerans.- Alan, ja nie wiem, czy stąd wyjadę.Bodkin nie odpowiedział.Wyciągnął papierosy, zapalił jednego ostrożnie, a potem rozparł się na krześle i spokojnie wdychał dym.- Czy wiesz, gdzie jesteśmy? - zapytał po chwili.- Wiesz, jak się nazywa to miasto?Kerans potrząsnął przecząco głową, a Bodkin powiedział:- Jego część nazywała się kiedyś Londynem.To niezbyt istotne, ale dziwnym trafem tutaj się urodziłem.Wczoraj popłynąłem łódką na teren dawnego uniwersytetu, który jest teraz plątaniną małych strumieni, i odnalazłem laboratorium, gdzie uczył niegdyś mój ojciec.Wyjechaliśmy stąd, kiedy miałem sześć lat, ale pamiętam, że pewnego dnia odwiedziłem tutaj ojca.Kilkaset jardów dalej było planetarium, widziałem tam kiedyś jakieś widowisko filmowe, jeszcze zanim wymontowano projektor.Kopuła tej budowli stoi do dziś, znajduje się jakieś dwadzieścia stóp pod wodą.Wygląda jak gigantyczna muszla, porośnięta wodorostami, prosto z kart Wodnych dzieci.To dziwne, ale kiedy spojrzałem na ten budynek, wróciło do mnie całe moje dzieciństwo.Prawdę mówiąc, przedtem właściwie wszystko zapomniałem.Człowiekowi w moim wieku pozostają już tylko wspomnienia wspomnień.Odkąd stąd wyjechaliśmy, nasza rodzina zaczęła prowadzić wyłącznie wędrowny tryb życia, w pewnym sensie więc to miasto jest jedynym domem, jaki miałem.- Bodkin urwał nagle, a na jego twarzy nieoczekiwanie pojawiło się zmęczenie.- Mów dalej - powiedział spokojnie Kerans.Rozdział VIZatopiona arkaObaj mężczyźni poruszali się po pokładzie szybko i bezszelestnie dzięki miękkim podeszwom butów, których nie było słychać na metalowych płytach.Nad ciemną powierzchnią laguny wisiało białe, nocne niebo, na którym tkwiło nieruchomo kilka kłębów chmur, przypominających śpiące galeony.Nad wodą płynęły z dżungli ciche dźwięki nocy.Od czasu do czasu rozlegał się szwargot małp albo odległe krzyki iguan, siedzących w swoich kryjówkach w zatopionych biurowcach.Na linii wody roiły się miriady owadów, rozlatujących się chwilami na wszystkie strony, kiedy bazą kołysały kręgi fal, uderzające o skośny kadłub statku.Kerans zaczął zrzucać cumy, wykorzystując ruch fal, aby ściągnąć pętle ze rdzewiejących pachołków.Kiedy stacja powoli i chwiejnie odsunęła się, spojrzał z niepokojem ku górze, na ciemny kadłub bazy.Jego oczom stopniowo ukazały się nad górnym pokładem trzy łopatki śmigła helikoptera, a potem lekkie śmigło tylne.Odczekał chwilę, zanim rzucił ostatnią cumę, aż wreszcie Bodkin dał mu z mostka znak, że wszystko jest w porządku.Lina napięła się ze zdwojoną siłą i Kerans potrzebował jeszcze kilku minut, żeby ściągnąć metalową pętlę z haczykowatego dzioba pachołka.Uderzające o kadłub fale dały mu kilka cali luzu i stacja, a po chwili także baza, pochyliła się na bok.Kerans słyszał dobiegający z góry, niecierpliwy szept Bodkina.Stacja obróciła się, wpływając na wąski pas wody, znajdujący się uprzednio za nimi, i teraz skierowała się w stronę laguny.Widać było pojedyncze światło w mieszkaniu Beatrice, palące się na pylonie.Kerans zdjął w końcu pętlę i złożył ciężką cumę w leniwej wodzie trzy stopy niżej, przyglądając się, jak łamie fale, ściągana w kierunku bazy.Potężny kadłub bazy, uwolniony od towarzyszącego mu dotąd brzemienia, odchylił się od pionu o dobre pięć stopni, ponieważ stojący na jego pokładzie helikopter uniósł środek ciężkości statku, ale po chwili baza stopniowo zaczęła równać trym.W jednej z kabin zapaliło się światło, które po kilku sekundach zgasło.Kiedy pas otwartej wody począł się rozszerzać, najpierw do dwudziestu jardów, później do pięćdziesięciu, Kerans chwycił leżący na pokładzie bosak.Przez lagunę płynął jednostajny i spokojny prąd, który miał ich unieść wzdłuż brzegu do miejsca, gdzie uprzednio cumowali.Starali się utrzymać stację z dala od budynków i sunęli przy brzegu, krusząc od czasu do czasu miękkie paprocie, wyrastające z otwartych okien.Wkrótce pokonali dwieście jardów.Zwolnili, kiedy za łukiem brzegu prąd osłabł, i wreszcie znaleźli się w wąskiej zatoczce o powierzchni mniej więcej stu stóp kwadratowych.Kerans przechylił się przez reling, wpatrując się w ciemną wodę i leżące dwadzieścia stóp pod jej powierzchnią kino, którego dachu nie pokrywały na szczęście głowice dźwigów wind ani schody przeciwpożarowe.Pomachał do stojącego na górnym pokładzie Bodkina, wszedł do laboratorium i ruszył pomiędzy zlewami i słojami pełnymi próbek ku schodkom prowadzącym na dół, na dno statku.W jego podstawie zamontowano tylko jeden kurek odcinający, ale gdy poluzował pokrętło, od razu chlusnął mu pod nogi potężny strumień zimnej, spie-' nionej wody.Kiedy wrócił na niższy pokład, żeby ostatni raz sprawdzić laboratorium, woda płynąca przez luki odpływowe sięgała już kostek Keransa, chlupocząc pomiędzy zlewami i stołami laboratoryjnymi.Szybko wypuścił małpkę z klatki i wypchnął obdarzonego krzaczastym ogonem ssaka przez okno.Stacja ruszyła w dół niczym winda, a Kerans, brodząc już w wodzie po pas, wspiął się po schodkach na wyższy pokład, skąd Bodkin, nie posiadając się z uciechy, patrzył, jak okna pobliskich biurowców zaczynają nagle umykać ku górze.Osiedli mniej więcej trzy stopy poniżej poziomu pokładu, bez wstrząsów i tarć, mając wygodny dostęp do brzegu z mostka na prawej burcie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]