[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- No, chodź pan - powiedział stanowczo milicjant.- Dokąd?- Do żłobka.Co się pan będziesz po ulicy pętał.Wylazł z wykopu i ruszył przed siebie, trzymając pod rękę Lesia, który szedł z nim pozornie bez sprzeciwów, nie dlatego żeby był zdolny w tej chwili do stosowania jakichś podstępów, ale z tego prostego powodu, że paniczne przerażenie sparaliżowało jego wolę i umysł.Do żłobka!.Tego tylko jeszcze brakowało! W obecnej sytuacji!.Żona!.Myśl o żonie w mgnieniu oka otrzeźwiła go niemal całkowicie.Zatrzymał się i odebrał ramię milicjantowi, który puścił go bez oporu, zwiedziony jego dotychczasowym łagodnym zachowaniem.Sądził, że chce może tylko zapalić papierosa albo coś w tym rodzaju.Lesio nie wahał się ani sekundy.Jak spłoszony jeleń skoczył w bok i pognał przed siebie, kładąc w nogi wszystko, na co go było stać, nie bacząc, iż biegnie w kierunku przeciwnym rodzinnemu domowi.Dawno już umilkł za nim tupot butów milicjanta, kiedy wreszcie zatrzymał się, znacznie bliższy Bielan niż Mokotowa, na którym mieszkał.Zanim o wpół do trzeciej dotarł do domu, zdążył sobie jeszcze przypomnieć, jaki to ważny interes miał do załatwienia na mieście.Zdążył nawet sprawdzić, że zarówno kupony, jak i pieniądze ma przy sobie w stanie, jak mu się wydawało, prawie nienaruszonym.Zdążył też pomyśleć, że może jeszcze wysłać tego cholernego toto-lotka w niedzielę przed dwunastą, i ta myśl pocieszyła go ostatecznie.Poszedł spać syt wrażeń i prawie szczęśliwy.Uczucie błogiego szczęścia trwało w nim wciąż jeszcze po przebudzeniu.W mieszkaniu panowała cisza, za oknem widniała prześliczna, jesienna pogoda i Lesio już chciał się odwrócić na drugi bok i na nowo zapaść w pokrzepiający sen, kiedy nagle poruszyła go myśl o niespełnionych obowiązkach.Przypomniał sobie, że ma wysłać kupony.Spojrzał na budzik, ale budzik widocznie stanął, bo wskazywał godzinę piątą dziesięć, co, zważywszy usytuowanie słońca, było zupełnie niemożliwe.Spojrzał na swój zegarek, ale jego zegarek najwidoczniej również stanął i to już dawno temu, bo wskazywał dla odmiany jedenastą czterdzieści, co z kolei wydawało się zbyt okropne, żeby mogło być prawdą.Po namyśle uznał, iż świadomość dokładnej, aktualnej godziny jest mu niezbędna do szczęścia, wstał zatem ziewając przeraźliwie i drapiąc się po nie ogolonej brodzie i podszedł do telefonu.W głowie go łupnęło, potrzymał się za nią przez chwilę, następnie sięgnął po krzesło i siedząc wykręcił numer zegarynki.W czasie całego swego późniejszego życia, wielokrotnie wspominając tę chwilę, zawsze był zdania, iż owo krzesło podsunęła mu ręka Opatrzności.- Jedenasta czterdzieści trzy - powiedziała wdzięcznie zegarynka.Nie rozumiejąc tej dziwnej informacji Lesio nadal siedział ze słuchawką przy uchu, wyzuty z jakichkolwiek uczuć i myśli.- Jedenasta czterdzieści cztery - powiedziała zegarynka, wciąż z tym samym uprzejmym wdziękiem.Dopiero po ponownym ogłoszeniu jedenastej czterdzieści cztery Lesiowi zrobiło się słabo.W głowie załupało go intensywniej, a równocześnie dostał bicia serca.Gdyby to była dwunasta czterdzieści cztery, albo chociaż dwunasta zero jeden, miałby przynajmniej pewność, że już wszystko przepadło, wszystko stracone, nic już nie zdoła zrobić i automatycznie byłby uwolniony od wszelkiej odpowiedzialności.Mógłby z powrotem paść na tapczan i zasnąć z rozpaczy.Tymczasem w tej koszmarnej sytuacji zostawało mu jeszcze szesnaście minut, które musiał! musiał!!!.poświęcić na jakąś okropną, niesłychanie intensywną działalność, do której w najmniejszym stopniu nie był zdolny! Działalność rozpoczął od przewrócenia krzesła i zrzucenia ze stolika telefonu.Następnie stracił kilka bezcennych chwil na uporczywe i bezowocne naciąganie na nogi marynarki zamiast spodni.Następnie urwał w łazience wieszak na ręczniki.Następnie stłukł dwie szklanki, jeden wazon i żarówkę w stojącej lampie, która się złośliwie przewróciła.Następnie wyrzucił na zewnątrz zawartość półki w szafie, gdzie grzebał, gnany bezrozumnym pragnieniem włożenia czystej koszuli, oraz zawartość szafki z butami, gdzie w niepojętych celach poszukiwał szczotki do butów.Następnie wybiegł na schody o godzinie jedenastej pięćdziesiąt jeden z płaszczem w ręku i w potwornie brudnych, umazanych zaschniętą gliną butach.Z parteru zawrócił, wpadł z powrotem na schody i zamknął zostawione uprzednio otworem drzwi od mieszkania.Po czym wreszcie wydostał się na ulicę.Do kiosku toto-lotka przyjmującego kupony w niedzielę do dwunastej zajechałby taksówką w ciągu pięciu minut.Jezdnia w obie strony świeciła jednakże pustkami, ruszył więc przed siebie galopem i o godzinie dwunastej szesnaście oparł się o zamknięte na głucho drzwi upragnionego pomieszczenia.Wysiłki uległy zakończeniu.Miał teraz mnóstwo czasu na rozmyślania, refleksje, skruchę i snucie planów.Mógł się dowolnie długo wahać, dziwić, czynić sobie wyrzuty, precyzować swoje zamiary i obiecywać poprawę.Przede wszystkim jednak bezwzględnie musiał zlikwidować zwiększające się łupanie w głowie, które wypełniało go do tego stopnia, że głuszyło nawet poczucie bezgranicznej klęski.Na łupanie w głowie był oczywiście tylko jeden sposób i ten sposób Lesio zastosował bez chwili namysłu.Przez krótką chwilę wahał się, czy wybrać bar "Pod Arkadami", czy bar rybny na Puławskiej i szybko zdecydował się na ten ostatni, bo powietrze w tamtej stronie wydawało mu się jakby świeższe.Oderwał się od wrogich, odpychająco zamkniętych drzwi, o które opierał się plecami, i ruszył na południe.Wypity na głodno pierwszy klin zadziałał wręcz cudotwórczo.Myśli Lesia zaczęły się układać z przeraźliwą jasnością.Nie było tu już miejsca na złudzenia czy jakieś głupie nadzieje.Przepadł.Najzwyczajniej w świecie przepadł i to już na całe życie.Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że na nie wysłane numery padnie milion i ten milion on będzie musiał zwrócić współpracownikom
[ Pobierz całość w formacie PDF ]