[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Ty, Zachariaszu, może nie, ale Józef? Czy on też nie jest głodny?— Józef — wyznał mnich po cichu, jakby odkrywał jakąś wielką tajemnicę, przeklęty Józef spłonął, Bogu niech będzie chwała!— Spłonął! — zawołał ze śmiechem Zorba.— Jak to się stało? Kiedy? Widziałeś go?— Bracie Canavaro, spłonął w chwili, gdy zapalałem świecę od wiecznej lampki przed obrazem Chrystusa.Na własne oczy widziałem, jak wychodził z moich ust niby czarna wstęga z ognistymi literami.Objął go płomień świecy, w którym zwinął się jak wąż i spopielił.Jakaż to ulga! Wydaje mi się, że jedną nogą już jestem w raju.Podniósł się z kącika przy ogniu, gdzie przedtem przycupnął skulony.— Pójdę, położę się na brzegu, bo tak mi jest nakazane — powiedział.Zrobił kilka kroków w stronę morza i zniknął w ciemnościach.— Masz go na sumieniu, Zorbo — powiedziałem.— Jeśli mnisi go znajdą, zginął.— Nie znajdą go, bądź spokojny, szefie.Znam się trochę na tych sprawach.Jutro o świcie ogolę go, ubiorę po ludzku i wsadzę na statek.Nie przejmuj się, szefie, to drobiazg.Dobra zupa? Jedz ze smakiem chleb ludzki, a nie anielski, i nie psuj sobie krwi.Zorba podjadł z apetytem, napił się, otarł wąsy.Nabrał chętki do rozmowy.— Słyszałeś? — powiedział.— Jego diabeł zdechł.Teraz biedak jest pusty, zupełnie pusty! Stał się taki jak wszyscy inni.Pomyślał chwilę i nieoczekiwanie zapytał:— Czy nie uważasz, szefie, że ten diabeł to był.— Na pewno — przerwałem mu.— Pomysł spalenia klasztoru wyszedł od niego.Spalił go i uspokoił się.Ta istota pragnęła jeść mięso, pić wino, dlatego dojrzała i dokonała czynu.Ten inny Zachariasz dojrzewał, właśnie poszcząc.Zorba długo obracał to w myślach.— Do diabła! Masz chyba rację, szefie — rzekł.— Sądzę, że we mnie siedzi przynajmniej pięć czy sześć diabłów!— Nie bój się, Zorbo, wszyscy ich mamy w sobie! I im więcej, tym lepiej.Najważniejsze, żeby osiągały w końcu swój cel, nawet jeśli dążą do niego różnymi drogami.Te słowa wstrząsnęły Zorbą.Oparł swój wielki łeb o kolana i rozmyślał.— Jaki cel? — spytał wreszcie podnosząc wzrok.— Nie wiem, Zorbo.Pytasz o zbyt trudne rzeczy.Jak ci to wyjaśnić?— Powiedz po prostu, tak żebym zrozumiał.Dotąd pozwalałem swoim diabłom na wszystko, co im się podoba.Zostawiałem im wolność.Chodziły własnymi drogami — dlatego jedni nazywali mnie oszustem, inni uczciwym, jeszcze inni stukniętym, a jeszcze inni — mędrcem Salomonem.Zresztą jest we mnie to wszystko i jeszcze coś ponadto, istny groch z kapustą.Ale jeśli możesz, powiedz mi, do jakiego celu zdąża człowiek.— Mogę się mylić, Zorbo, ale myślę, że istnieją trzy rodzaje ludzi: ci, którzy za cel uważają korzystanie z życia, dobre jedzenie, picie, bogactwo i sławę.Następnie tacy, którzy za cel biorą nie własny byt, ale dobro wszystkich ludzi, czują bowiem, że wszyscy ludzie stanowią jedność, próbują ich więc oświecić i uczynić szczęśliwymi; kochają ich.Wreszcie są i tacy, których celem jest żyć pełnym życiem wszechświata.Wszyscy i wszystko, ludzie, zwierzęta, rośliny i gwiazdy stanowimy jedność.Jesteśmy tą samą istotą toczącą straszliwą walkę.Walkę o to, by materia stała się duchem.Wziąwszy koc i nożyczki, Zorba śmiejąc się poszedł wzdłuż wybrzeża.Wzeszedł księżyc i rzucał na ziemię jakieś blade, chorobliwe światło.Samotny, przy wygasłym już ogniu rozważałem słowa Zorby — były bogate w treść i tchnęły gorącym oddechem ziemi.Rodząc się w głębi jego serca, zachowywały człowiecze ciepło.Moje słowa, zrodzone w mózgu, ledwo muśnięte kroplą krwi, szeleściły papierem.Jeśli posiadały jakąś wartość, to zawdzięczały ją tylko tej jednej kropli.Leżałem na brzuchu, rozgrzebując ciepły popiół, gdy nagle wrócił Zorba.Opuścił bezwładnie ręce, a na jego twarzy widniało pełne trwogi zdumienie.— Szefie — powiedział.— Nie przeraź się.Drgnąłem.— Mnich zmarł.— Zmarł?!— Znalazłem go leżącego na skale.Padał nań blask księżyca.Uklęknąłem przy nim i zacząłem mu strzyc brodę.Strzygłem, goliłem — ani drgnął.W rozpędzie obciąłem mu nawet włosy do zera.Zebrałem ich chyba z pół kilograma.A kiedy spojrzałem na niego tak ostrzyżonego jak owcę, zachciało mi się śmiać.“Hej, panie Zachariaszu — zawołałem, trącając go.— Obudź się, a zobaczysz cud, jaki uczyniła Przenajświętsza Panienka!" Ale on ani drgnął.Potrząsnąłem nim jeszcze raz — nic! “Czyżby biedaczyna aż tak się pospieszył do raju?" — pomyślałem.Rozpiąłem habit, obnażyłem piersi i położyłem rękę na sercu.Nie biło.Żadnego “puk-puk".Cisza.Maszyna już stanęła.W miarę jak Zorba mówił, odzyskiwał ducha.Śmierć oszołomiła go na chwilę.Szybko jednak wrócił do siebie.— Co teraz zrobimy, szefie? Uważam, że powinniśmy go spalić.Kto naftą wojuje, od nafty ginie, tak przecież mówi Pismo święte! A on ma habit tak przesiąknięty naftą, ze aż sztywny, zajmie się łatwo i spłonie jak kukła Judasza w Wielki Czwartek!— Rób, co chcesz — powiedziałem, czując jakiś niesmak.Zorba zamyślił się głęboko.— Kłopot tylko — rzekł — że jak go podpalę, to habit na nim spłonie jak smolna żagiew, ale on sam, biedaczyna, to tylko skóra i kości
[ Pobierz całość w formacie PDF ]