[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na tym wła-śnie polegała wdzięczność kierownictwa i Weasel uważał, że Ralph w pełni sobiena nią zasłużył.Kiedy wielki pożar przedarł się przez moczary i gnany wiejącymz prędkością dwudziestu mil na godzinę wiatrem przeniósł się na drugą stronęJointer Avenue, wydawało się, że tartak jest stracony.Jednostki straży pożarnejz sześciu miasteczek miały dość roboty walcząc o ocalenie ludzi i domów, żebyzawracać sobie głowę jakimś nędznym tartakiem.Ralph Miller utworzył z całejdrugiej zmiany oddział ochotników, którzy pod jego dowództwem polewali dachwodą i dokonał tego, czego nie udało się dokonać zawodowym strażakom na za-chód od Jointer Avenue  skierował ogień na południe, gdzie w krótkim czasiezostał całkowicie opanowany.Siedem lat pózniej, oprowadzając po zakładzie jakichś wysokich urzędnikówz dużej firmy mającej swoją siedzibę w Massachusetts, wpadł do strugarki.Prze-konywał ich, żeby kupili tartak i poślizgnął się w kałuży wody.Nie trzeba doda-wać, że wraz z nim w paszczy strugarki zniknęły jakiekolwiek szansę na prze-prowadzenie transakcji.Tartak, który Ralph ocalił w roku 1951, uległ ostatecznejlikwidacji w 1960.Weasel stanął przed lustrem pokrytym kroplami wyschniętej wody i przycze-sał swoje bujne siwe włosy  rzeczywiście piękne i, pomimo jego wieku sześć-dziesięciu siedmiu lat, nadal bardzo seksowne.Olbrzymie ilości alkoholu, jakiewypijał, zdawały się im znakomicie służyć.Następnie wciągnął na grzbiet robo-czą zielonobrązową koszulę i z pudełkiem płatków pod pachą zszedł na dół.A teraz, niemal w szesnaście lat pózniej, zatrudniał się jako pomoc domowau kobiety, z którą niegdyś sypiał i którą w dalszym ciągu uważał za cholernieatrakcyjną.W chwili, gdy wszedł do rozświetlonej blaskiem słońca kuchni, wdowa dopa-dła go niczym sęp. Posłuchaj, Weasel, nie wypolerowałbyś po śniadaniu poręczy przy scho-dach? Miałbyś trochę czasu?Obydwoje udawali, że jest to z jego strony przyjacielska przysługa, a nie spłatacotygodniowej, czternastodolarowej należności za pokój. Jasne. A co do dywanu w salonie, to. Trzeba go wytrzepać.Pamiętam. Jak tam twoja głowa?  Zadała to pytanie niemal oficjalnym tonem, niedopuszczając, żeby zabrzmiała w nim choćby nuta współczucia, ale on i tak wy-czuł jego obecność. Dziękuję, dobrze  odparł, nastawiając wodę w garnku. Pytam, bo zdaje się, że dosyć pózno wróciłeś. A co, miałaś na mnie ochotę?  Spojrzał na nią unosząc przekornie brew53 i z zadowoleniem stwierdził, że Evą nadal potrafi zaczerwienić się jak uczennica,choć przestali dokazywać już prawie dziewięć lat temu. No wiesz, Ed.Tylko ona zwracała się do niego w ten sposób.Dla wszystkich innych miesz-kańców miasta Salem nazywał się po prostu Weasel.No i bardzo dobrze.Mogąmówić do niego jak chcą.Chrząknął niezręcznie. Nie przejmuj się.Wstałem lewą nogą z łóżka. Raczej z niego wypadłeś, sądząc po hałasie  powiedziała szybciej, niżzdążyła pomyśleć, ale Weasel ograniczył się do powtórnego chrząknięcia.Ugo-tował i zjadł znienawidzone płatki, a potem wziął szmatę, Puszkę z woskiem domebli i nie oglądając się wyszedł z kuchni.Z drugiego piętra w dalszym ciągu dobiegał stukot maszyny.Vinnie Upshaw,który mieszkał naprzeciwko pisarza, twierdził, że tamten zaczyna o dziewiątejrano, pracuje do południa, zaczyna znowu o trzeciej, pisze do szóstej, a potemjeszcze raz siada do maszyny o dziewiątej i wstaje od niej dopiero około północy.Weasel nie potrafił sobie wyobrazić, jak w jednej głowie może pomieścić się tylesłów.Mimo to ten Mears sprawiał dosyć przyjemne wrażenie, a poza tym istniałaszansa, że któregoś wieczoru uda się naciągnąć go u Della na kilka piw.Weaselsłyszał, że większość pisarzy pije jak ryby.Polerując starannie poręcz, oddał się całkowicie rozmyślaniom, Dotyczyły po-nownie wdowy.Dzięki pieniądzom, jakie otrzymała z ubezpieczenia po śmiercimęża, przerobiła dom na pensjonat i żyła sobie całkiem niezle.Zresztą, co w tymdziwnego? Przecież harowała jak wól roboczy.Stary na pewno przyzwyczaił jądo regularnych figlów i potem kiedy minęła rozpacz, potrzeba pozostała.Boże,ależ ona to lubiła!W tamtych czasach, czyli około roku 1961 i 1962, ludzie jeszcze mówili doniego Ed, a nie Weasel, miał dobrą pracę i to on trzymał butelkę, a nie na odwrót.Aż wreszcie nadeszła ta styczniowa noc 1962 roku.Zamarł na chwilę w bezruchu i spojrzał w zamyśleniu przez jedno z wąskichokienek na półpiętrze.Było wypełnione idiotycznie złotym blaskiem odchodzą-cego lata, śmiejącego się z chłodnej, szczękającej zębami jesieni i czekającej tużza nią mroznej zimy.Chciał tego zarówno on, jak i ona, lecz kiedy było już po wszystkim i leżelirazem w pogrążonej w mroku sypialni, rozpłakała się i zaczęła mówić, że postąpilizle i niegodnie.Uspokajał ją, że nie może być o tym mowy, nie wiedząc, czytak było w istocie i nawet nie przywiązując do tego większej wagi.W okienniceuderzał lodowaty, północny wiatr, w pokoju było ciepło i przytulnie, i wreszciezasnęli, przytuleni do siebie niczym srebrne łyżeczki w szufladzie ze sztućcami.Boże, czas jest jak rzeka, pomyślał Weasel.Ciekawe, czy ten pisarz wie o tym.54 Długimi, posuwistymi ruchami zaczął znowu polerować drewnianą poręcz.910.00.W szkole podstawowej przy Stanley Street, najnowszym i najbardziej okaza-łym budynku szkolnym w Salem, trwała długa przerwa.Szkoła była niska, prze-szklona, mieściła cztery sale lekcyjne i sprawiała wrażenie równie nowoczesneji przestronnej, jak ta przy Brock Street starej i ciasnej.Władze okręgowe jeszczenie zdołały za nią do końca zapłacićRichie Boddin, szkolny osiłek, wyszedł dostojnie na boisko, rozsiadając sięw poszukiwaniu tego przemądrzałego nowego, który zawsze wszystko wiedział nalekcjach matematyki.Każdy dzieciak, który trafił do j e g o, Richie ego, szkoły,musiał wiedzieć, kto tu jest szefem.A już szczególnie taki okularnik, nad którymroztkliwiają się wszyscy nauczyciele.Richie miał jedenaście lat i ważył 140 funtów.Odkąd pamiętał, matka zawszechwaliła się przed wszystkimi, jakiego to ma dużego syna, więc wiedział, że jestnaprawdę duży.Czasem lubił sobie wyobrażać, że gdy idzie, ziemia trzęsie siępod jego nogami.Postanowił sobie, że kiedy dorośnie, będzie palił camele dokładnie tak jak jego stary.Wśród czwarto- i piątoklasistów wzbudzał nieopisane przerażenie, młodszadzieciarnia zaś uważała go za szkolnego bożka.Kiedy przejdzie do siódmej kla-sy na Brock Street, ich panteon straci najgrozniejszego diabła.Ta świadomośćsprawiała mu ogromną przyjemność.Oto i mały Petrie, biorący udział w wybieraniu składów dwóch drużyn piłkar-skich, które miały rozegrać podczas przerwy skrócony mecz. Hej!  ryknął Richie.Obejrzeli się wszyscy z wyjątkiem Petrie ego.W każdej parze oczu możnabyło dostrzec najpierw strach, a potem ulgę, gdy jej właściciel przekonywał się,że to gromkie wezwanie nie dotyczyło jego osoby. Hej, ty! Okularnik!Mark Petrie odwrócił się i spojrzał na Richie ego.Przedpołudniowe słoń-ce zabłysło w stalowych oprawkach jego okularów.Dorównywał wzrostem Ri-chie emu, co oznaczało, że górował nad większością rówieśników, lecz był szczu-pły i miał bezbronną twarz mola książkowego. Do mnie mówisz?  Do mnie mówisz?  powtórzył szyderczo Richie falsetem. Gadaszjak pedał, okularniku, wiesz o tym? Nie, nie wiem  odparł Mark Petrie.Richie postąpił krok naprzód. Założę się, że zawsze obsysasz, pinglarzu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •