[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Drogi panie, kultura od półwiecza nie rozwija się już żywiołowo.W XX wie-ku jakiś Dior dyktował modę odzieżową.Obecnie regulatywność ta objęła wszystkiedziedziny życia.Jeżeli detaszyzm przegłosują, za parę lat każdy będzie uważał posiada-nie miękkiego, włochatego, pocącego się ciała za wstyd i nieprzyzwoitość.Ciało trzeba176myć, odwaniać, pielęgnować, a i tak się psuje, kiedy przy detaszyzmie można sobie pod-łączać najpiękniejsze cuda sztuki inżynierskiej.Która kobieta nie zechce mieć srebrnychjodów zamiast oczu, wysuwających się teleskopowo piersi, anielskich skrzydeł, promie-niujących łydek i pięt wydających przy każdym kroku melodyjne dzwięki? To wie pan co rzekłem uciekajmy.Zgromadzimy zapasy tlenu, żywnościi zaszyjemy się w Górach Skalistych.Pamięta pan kanały Hiltona? Alboż nam w nichbyło złe? Pan to mówi serio? jakby z wahaniem zaczął profesor.Doprawdy nie z rozmysłu podniosłem do nosa fiolkę, którą wciąż trzymałem w pal-cach bo zapomniałem o niej.Azy wystąpiły mi od ostrej woni.Zacząłem kichać razza razem, a gdy znów otwarłem oczy, pokój się zmienił.Profesor mówił dalej, słyszałemjego głos, lecz zafascynowany przemianą nie pojmowałem ani słowa.Zciany powlekłysię brudem; dotąd modre niebo nabrało burosinej barwy; część szyb okiennych byławybita, resztę pokrywał tłusty kopeć z szarymi smugami po strugach deszczu.Nie wiem, czemu szczególnie przeraziło mnie to, że zgrabna aktówka, w której pro-fesor przyniósł kongresowe materiały, stała się spleśniałym workiem.Zdrętwiały, bałem177się na niego spojrzeć.Zerknąłem pod biurko.Zamiast sztuczkowych spodni i kamaszyprofesorskich widniały tam swobodnie skrzyżowane protezy.Pomiędzy druciane ścię-gna podeszew nabiło się nieco żwiru i brudu ulicznego.Stalowy trzpień pięty lśnił,wyślizgany od użycia.Jęknąłem. Co, głowa pana boli? Może kogutka? dobiegł mnie współczujący głos.Prze-mogłem się i podniosłem nań oczy.Niewiele zostało mu z twarzy.Do wyjedzonych policzków przykleiły się strzępydawno nie zmienianego, nadgniłego opatrunku.Oczywiście nosił dalej okulary jednoszkiełko było nadpęknięte.Na szyi, w otworze po tracheotomii, tkwił dość niedbalewetknięty vocoder, ruszający się w takt głosu.Marynarka wisiała nadpleśniałym łachemna stelażu piersiowym; z lewej strony wycięto w niej otwór, zatkany zmętniała szybkąplastykową sinoszarym spazmem tłukło się tam jego serce w klamrach i szwach.Lewej ręki nie widziałem, prawa, trzymająca ołówek, była sprotezowana mosiądzem,pozieleniałym od grynszpanu.Do klapy przyfastrygowano mu niedbale płócienko, naktórym ktoś napisał czerwonym tuszem: Fryzak 119859/21 transpl. 5 odrzuć. Oczy178wyszły mi na wierzch profesor zaś, przejmując w siebie mój strach jak zwierciadło,zdrętwiał nagle za biurkiem. A co?.Czy tak się zmieniłem? Co? przemówił ochryple.Nie pamiętam, żebym wstawał, ale mocowałem się z klamką u drzwi. Tichy! Co pan? Ależ, Tichy! Tichy!!! wołał rozpaczliwie, dzwigając się z tru-dem.Drzwi puściły, zarazem rozległ się przerazliwy łomot.To profesor Trottelreiner,straciwszy równowagę od zbyt gwałtownego poruszenia, runął i rozpadał się na pod-łodze w kościanym chrzęście drutowanych zaczepów; uniosłem w oczach obraz jegorozpaczliwych wierzgnięć, z wiórującymi parkiet kikutami gwozdziastych pięt, z sza-rym workiem serca tłukącego się za porysowaną szybką.Uciekałem korytarzem jakgoniony przez furie.Rojno było w całym gmachu, bo trafiłem na porę lunchu.Z biur wychodzili urzęd-nicy i sekretarki i gwarząc kierowali się ku windom.Wmieszałem się w tłum przyotwartych drzwiach dzwigu, ale że jakoś nie nadjeżdżał, zajrzałem do szybu i zrozu-miałem, czemu zadyszka była zjawiskiem tak powszechnym.Koniec dawno urwanejliny wisiał luzno, a po pionowych siatkach, ogradzających szyb, lezli wszyscy z małpią179zręcznością, dowodzącą długiej wprawy; wspinali się do kawiarni na dachu, konwer-sując pogodnie mimo kroplistego potu zraszającego czoła.Nieznacznie wycofałem sięi pobiegłem schodami na dół, spiralami stopni okalających szyb z cierpliwymi wspina-czami.Kilka pięter niżej zwolniłem.Wysypywali się wciąż ze wszystkich drzwi.Byłytu niemal same biura.W załomie murów jaśniało otwarte okno, wychodzące na ulicę.Stanąłem przy nim, udając, że poprawiam ubranie, i spojrzałem w dół.Zrazu wyda-ło mi się, że w tłumie na chodnikach nie ma ani żywej duszy, ale tylko nie poznałemprzechodniów.Ulotniła się powszechna elegancja.Szli pojedynczo, parami, w dziura-wych łachach, wielu w bandażach, przewiązkach papierowych, w jednych koszulach,co pozwalało stwierdzić, że istotnie są plamiści i oszczeciniali, zwłaszcza na grzbie-tach.Niektórych wypuszczono widać ze szpitali dla załatwienia co pilniejszych spraw;beznodzy toczyli się na deseczkach z małymi kółkami, w gwarze rozmów i śmiechu;widziałem słoniowate sfałdowane uszy pań, rogacizinę panów, stare gazety, wiechciesłomy i worki noszone z szykiem i gracją; co zdrowsi, lepiej zachowani biegli jezdniąwyciągniętym cwałem, markując zadzieranymi skocznie stopami zmianę biegów.Do-minowały w tłumie roboty z dyfuzerami, dozymetrami i opryskiwaczami.Dbały o to, by180każdy dostał swą porcję aerozolowej mgiełki.Nie ograniczały się do tego; za młodą pa-rą, splecioną ramionami ona miała plecy w łuskach, on w wykwitach stąpał ciężkocyfruń i lejkiem dyfuzera metodycznie obtłukiwał głowy zakochanych.Choć im zębydzwoniły, nie przyjmowali tego do wiadomości.Czy robił to umyślnie? Ale nie byłemjuż zdolny do refleksji.Zciskając w ręku framugę, patrzałem w perspektywę ulicy, z jejruchem, cwałem, krzepą, jako jedyny świadek, jedyna para oczu widzących czy napewno jedyna para oczu widzących czy na pewno jedyna? Okrucieństwo tego spek-taklu zdawało się domagać innego obserwatora, jego twórcy, bo, nie ujmując niczegotym rodzajowym scenkom, nadawałby im sens jako patron błogiego strupieszenia, więcmakabryczny ale jakiś.Mały pucybunter, cymberdając się przy nogach energicznejstaruszki, wciąż podcinał jej kolana, waliła się jak długa, wstawała i szła dalej, obalił jąznowu i tak znikli mi z oczu, on mechanicznie uparty, ona żwawa i pewna siebie.Wielerobotów zaglądało ludziom z bliska w zęby, może dla sprawdzenia efektu natrysków,ale nie tak to wyglądało
[ Pobierz całość w formacie PDF ]