[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pokrzepił się ojciecwinem i jadłem, com je wziął z sobą i rzecze: Do świtu tu siedzieć musimy, ale skoro świt, trzeba nam radzić o sobie.Jam już mój rozum do dna wyczerpał; com zrobił, tom zrobił, a co dalej robić mamy, niewiedziałem i strach mnie wielki zebrał.Nic też ojcu nie odpowiedziałem na jego słowa, oj-ciec też milczał i tak siedzieliśmy w nocnej cichości.Nagle usłyszymy huk wielki, krótki, ale mocny jakby grzmot, aż las cały koło nas odezwałsię także, jak gdyby odpowiadał na wołanie.Ojciec mój porwał się na równe nogi i rzecze: To na galerze z dużej armaty strzelono! A wiesz ty czemu? Już tam odkryto, żem uszedł,i to znak jest dla wszystkich, że kto jeno żyje, ścigać mnie ma, a kto by mnie ukrył, na gardlemieczem karany będzie! A ja wolę śmierć, niż być pojmany! I ja wolę rzekę na to i Bogu siebie i ojca polecam, gotów na wszystko.Zaczęliśmy dalej iść lasem, jak się dało, a już i świtać zaczęło.Lżej nam teraz było, a kie-dy niebo nad nami już dniem pojaśniało, a przez gęste liście dąbrowy padały deszczemświatełka jakby koralowe od porannej zorzy, bo słońce bardzo czerwono wschodziło, przy-było nam trochę serca i razno przebieraliśmy się dalej, ciągle w jedną stronę, ku wschodowi.Naraz dąbrowa porzedniała, światło spoza drzew zaczęło się przebijać jak przez zielone rze-szoto; byliśmy już na brzegu lasu i słyszym, jako coś ryczy i huczy, i grzmiący łoskot czyni. Ta morze gada rzecze ojciec nad morzem znowu jesteśmy.Wyglądniemy ostrożnie z lasu; ojciec rozpatrzył się i mówi: Nie widać jeszcze ludzi; trzeba nam biec polami ku górom.Niedaleczko my uszli tymlasem, przystań tuż za nami; kołem się zawróciliśmy, ledwie co nie na to samo miejsce, ską-deśmy wyszli.Bardzo mnie to przeraziło, ale ojciec, który znał dobrze całą okolicę nadbrzeżną, bo na niąciągle z tej galery patrzył, a tak każde sioło i każdą skałę znał, nie tracił ducha, ale jeszcze imnie dodawał, a jak przedtem zdał się był cale na mnie, kiedy go w łódce przystawiono, takteraz jam się zdać musiał na niego, bom sam jako ślepiec był w tych stronach.Ruszył ojciec ku górom, którymi ja do Mezembrii szedłem, ale niedługośmy szli, bo narazwidzimy, że w dali gromadki ludzi pieszych i jezdnych stoją, jakby w czaty rozstawione.Wróciliśmy się zaraz w przeciwną stronę, ku morzu, bieżąc co sił starczyło, aby się jak naj-dalej odsadzić, nim nas spostrzegą.Biegliśmy tak całym pędem z pół godziny i dobiegli dosamego morza, pod jedno sioło, które się Ajanowa Skola zowie.Już nam dech uszedł i nogipod nami łamać się zaczęły w kolanach, że ani biec, ani stać, ani mówić, jeno powietrze ły-kać, jak ryba na suchym brzegu.Wtem zasłyszymy krzyki za sobą z początku dalekie, potemcoraz to bliższe, aż w końcu już słyszę wyraznie, że ciągle: Dur! dur! to jest: Stój! stój! wołają.Ojciec na to wołanie ostatku siły dobył i ku morzu skoczył, a ja za nim, ale w duszy mia-łem i siebie, i ojca za straconych.U brzegu, ale już w wodzie, były pale duże, a do tych paliprzywiązanych było kilka małych łodzi rybackich.Ojciec rzucił się na jedną z nich i począłodwiązywać, nie oglądając się nawet, czy kto nie widzi; jam mu też chciał być pomocny, ale89ojciec tak mnie odtrącił, żem się omal nie wywrócił, bo zamiast pomóc, jenom mu zawadzał,a ojciec już w tych rzeczach na tureckiej galerze wielkiej sprawności był nabył.Rychło łódzbyła odwiązana; skoczyliśmy do niej, ojciec porwał za wiosło, które leżało na dnie i odbił odbrzegu.Chwyciły łódz fale, a morze było tego dnia bardzo niespokojne, prawie że naprawdęczarne, jako jest nazwa jego, i tylko od czerwonego wschodu słońca jakby się miejscamikrwawiło.Kiedy zacznie ta łódka maluczka to skakać do góry jak piłka, to zapadać jakoby w prze-paść, a dokoła morze huczeć i grzmieć, i ryczeć, a bałwany, z okrutnym rykiem i szumemprzewalać się na nas, że w jednej chwili woda się z nas lała tedy groza i trwoga śmiertelnamnie zdjęła i truchlejący, zamknąłem oczy, trzęsąc się jak listek osikowy, bom nigdy na mo-rzu jeszcze nie bywał, i kiedy na lądzie nie miałem bojazliwej duszy, teraz ze strachu prawieże omdlewałem.Ale to jeno pierwsze chwile takie były i wrychle się orzezwiłem, widzącjako ojciec śmiało i spokojnie wiosłem robi, w czym się dobrze był wyćwiczył, dwie lecieprzebywając na morzu z Turkami.Jakoż nie morze nam straszne było, ale ludzie, bo ledwie na pełniejszą wodę wypłynęli-śmy, widzę, jak z brzegu Turcy na nas wołają, rękami ukazując i znaki jakieś ku przystanirobiąc, a od przystani i od owych dwóch galer gotują się łodzie, aby nas ścigać.Ojcu potstrumieniem leje się z czoła, kark mu okrutnie poczerwieniał od krwi nabiegłej, stęka tylko, awiosłem tak robi, że jeno słuchać, czy mu żebra nie trzeszczą, a kiedy za siebie spojrzy, mó-wi: Zginęliśmy, Hanusz, puścili na nas szybkie lodzie na sześć wioseł, ani trzech pacierzynie zmówisz, a złapią nasiJuż mu i ręce opadać zaczęły z umęczenia i z rozpaczy, że się to na nic nie zdało, kiedywidzimy przed sobą, na jedno może strzelenie z łuku, statek cale duży, kupiecki, dwumasz-towy, z rozpiętymi żaglami, który nam poprzek nadpływa.Z trwogą wlepiłem weń oczy, myśląc, że tak umyślnie przecina nam drogę, aby nas za-trzymać, aż pogoń nas dosięże, i widzę, że na samym statku i na jednym żaglu wypisano jestogromnymi literami:KATAkAO Katakallo! zawołałem, bo poznałem, że to ten sam napis greckimi litery, który na be-lach i pudłach, w składzie towarowym p.Jarosza Spytka we Lwowie widziałem, a który mniemendyczek czytać nauczył.Zrywam się tedy na równe nogi w łodzi i z całego gardła, jak tylko najgłośniej mogę, po-cznę krzyczeć: Katakallo! Katakallo!Na pokładzie okrętu stało kilku ludzi, a jeden z nich musiał być starszy, bo był tak ubrany,jak tylko bogaci Grecy ubierać się zwykli, a ci, co z nim byli, z dala się trzymali jakby zuszanowania
[ Pobierz całość w formacie PDF ]