[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Towarzyszy morderców, których pojmali wojownicy Szoszonów  odpowiedziałem. Ilu ich jest? Sześciu. Tych potrafi zabić jeden z moich braci.Znajdziemy ich i sprowadzimy do tamtych.Gdy zmrok zapadł, konie były już tak pokrzepione na siłach, że mogliśmy je popędzić nanowo.Wskoczywszy z nową otuchą na siodła, powierzyliśmy się przewodnictwu Ko-tu-cho.Wódz Szoszonów jechał przed nami przez cały wieczór i całą noc z ogromną pewnością sie-bie i przekonaliśmy się, że naprawdę zna każdą piędz tej drogi.Preria leżała już od dawna za nami.Teraz przejeżdżaliśmy to przez góry, to znów przezdoliny lub przez niewielkie przestrzenie leśne i sawanny.Odpocząwszy, nad ranem ruszyli-śmy dalej w tym samym kierunku, aż wreszcie ujrzeliśmy przed sobą dolinę Sacramento.Zjechaliśmy wprost ku miejscu, z którego w prawo i w lewo wrzynała się w góry bocznadolina.Ujrzeliśmy tam dom zbudowany z obitej deskami gliny.Nad drzwiami widniał napis:,,Hotel.Właściciel tego hotelu obrał dla swej siedziby świetny punkt.Dowodziła tego fre-kwencja,-jaką się ten zajazd cieszył, gdyż przed budynkiem stało mnóstwo wozów, koniwierzchowych i jucznych.Wnętrze zaś nie mogło widocznie wszystkich pomieścić, bo mnó-stwo gości siedziało za stołami poustawianymi na dworze. Czy wstąpimy tam, aby się czegoś dowiedzieć?  spytał mnie Sam. A masz jeszcze nuggety na ale z Burtonu w Staffordshire?  odrzekłem, śmiejąc się. Znajdą się jeszcze! To wejdzmy! Tylko nie do środka, jeśli jesteś tak łaskawy, na przykład, gdyż mało co tak lubię, jakgarść świeżego, czystego powietrza.Podjechaliśmy przed dom, przywiązaliśmy konie i usiedliśmy w zbitej z desek szopie, naktórej uderzał w oczy dumny napis: ,,Weranda. Co panowie pija?  spytał służący, który się zaraz zjawił. Piwo.A ile kosztuje?  odpowiedział Sam.Poczciwy westman był dzisiaj przezorniejszyniż w Yellow-water-ground. Porter pół dolara, ale tak samo. Prosimy o porter!Służący przyniósł cztery flaszki, postawił przed nami i oddalił się czym prędzej.Mimo żesię śpieszył, Sans-ear chciał go zatrzymać i rozpocząć rozmowę, gdy wtem rzuciłem okiemprzez dziurę zastępującą okno od strony drogi i szybko dałem mu ręką znak, aby zamilkł.146 Oto jedną z bocznych dolin zjeżdżało sześciu ludzi.Dwaj prowadzili za cugle cztery muły,a pierwszym z nich nie był nikt inny jak.Patrick Morgan.Stanęli przed hotelem, przywiązaliswoje zwierzęta i zajęli miejsce przy jednym ze stołów pod naszym oknem.A więc zrobilitak, jak tylko mogliśmy sobie życzyć.Dlaczego jednak muły ich nie były już, objuczone? Schowali zapewne zrabowane przed-mioty w jakiejś kryjówce i wybrali się na schadzkę z towarzyszami.Zamówili brandy i zaczęli rozmowę, z której rozumieliśmy każde słowo. Czy spotkamy niedługo waszego ojca j kapitana?  spytał jeden z nich, Być może  odrzekł Patrick. Mogli jechać prędzej od nas, a z Marshallem załatwili sięchyba bez trudu.Miał przecież tylko dwóch towarzyszy. To wysoce nierozważny człowiek, Wiózł takie skarby i odbywał podróż tylko samotnie. Tym lepiej dla nas! Był on, jak się zdaje, zawsze nieostrożny, gdyż inaczej nie wyrzucił-by w Yellow-water-ground planu podróży.Ale do wszystkich diabłów, co to? Co? Przypatrzcie się tamtym koniom! Troje pysznych zwierząt, ale czwarte, to prawdziwa osobliwość.Któryż rozumny czło-wiek siada na taką chabetę!Sans-ear ścisnął pięści. Dam ja wam chabetę, że, na przykład, dusza wam w pięty pójdzie!  mruknął.Tymczasem rozmowa przyjezdnych toczyła się dalej; Ten koń to rzeczywiście unikat.Jakkolwiek tak wygląda, to jednak jest to jeden z naj-słynniejszych koni na Dzikim Zachodzie.Wiecie, czyj to wierzchowiec? No? Sans-eara. Do stu-piorunów! On podobno jezdzi na takim capie! A więc i on musi tu być! Pijcie prędko i ruszajmy stąd! Miałem z nim raz pewne zajście inie chciałbym, żeby mnie poznał. Nie uda ci się jednak tego uniknąć  mruknął Sans-ear.Sześciu przybyłych wsiadło na koń i odjechało. Oto ludzie, których szukamy  wyjaśniłem Szoszonowi. Moi czerwoni bracia prześci-gną ich, a ja z Samem pojadę za nimi.Potem wezmiemy ich we dwa ognie. Uff!  odrzekł Ko-tu-cho i powstał.Obaj z Winnetou dosiedli koni.Sans-ear zapłacił za porter, wcale zresztą niezły, po czymruszyliśmy za Patrickiem, zachowując ciągle taką odległość, żeby nas nie dostrzegł.Okolica stawała się coraz bardziej pusta, a gdy dostaliśmy się w teren, gdzie nie mogły nas jużosłonić ani zarośla, ani zakręty, puściliśmy konie w cwał i dopędziliśmy tych obwiesiów, zanim siędomyślili, że to o nich chodzi.Tuż przed nimi znajdowali się Winnetou i Ko-tu-cho. Dzień dobry, master Meercroft!  rzekł Sam. Czy to ciągle jeszcze te konie, które ukra-dliście Komanczom? Przekleństwo!  zaklął zagadnięty i porwał za strzelbę, lecz zanim zdołał wypalić, leżałjuż na ziemi.To lasso Winnetou owinęło mu się dokoła ramion i ściągnęło go z siodła.Wjednej chwili pięciu pozostałych bandytów rozproszyło się.Sans-ear i Szoszon wystrzelili donich i popędzili za nimi. Stójcie, dajcie im pokój!  zawołałem. Głównego łotra przecież mamy!Nie usłuchali jednak.Huknęły jeszcze dwa strzały, a ostatniego z uciekających zrzucił zkonia Ko-tu-cho. Cóż wy robicie?  złajałem Sama,  Ich trop zaprowadziłby nas na miejsce schadzki, apotem tam, gdzie ukryli swe skarby. Morgan będzie nam to musiał powiedzieć!147  Nie zechce!Okazało się wkrótce, że miałem słuszność, gdyż pomimo grózb Patrick nie odpowiedziałna żadne z naszych pytań, Złoto, z powodu którego tylu ludzi musiało postradać życie, prze-padło! ,,Zmiertelny pył!Przywiązaliśmy Patricka, jak przedtem jego ojca, do konia i, aby ominąć hotel, przeprawi-liśmy się poprzez Sacramento, która tu nie była głęboka, i dotarliśmy do gór, nie zaczepieniprzez nikogo [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •