[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zresztą nigdzie ani żywego ducha.Tam, gdzie skryły się za opadającymi chmurami wzgórza, na samym krańcu betonowej płaszczyzny stał niski walcowaty budynek, podobny do hangaru zeppelinów.Zza jego sylwety wychodziły ku niebu cienkie masztowe pręty, połączone lśniącymi nićmi jak pajęczyną wysnutą na ćwierć' widnokręgu.Mątwowata metropolia z jej okiem znikła za dymnym horyzontem i pomyślał, że teraz obserwują go tą pajęczą siecią.Lornetował ją uważnie z trapu, zaskoczony nieregularnościami przędziwa.Zwisało niejednakowo, tworząc mniejsze i większe oka, jak stary niewód rozwieszony przez olbrzyma rybaka, na masztach tak przeciążanych własną wysokością i siecią, że się powyginały w różne strony.Bardzo nieporządnie to wyglądało.Zresztą kosmodrom był pusty jak teren oddany po ewakuacji nieprzyjacielowi.Otrząsnąwszy się z tyleż odrażającego, co natarczywego wrażenia, że zamiast antenowej instalacji ogląda dzieło monstrualnych owadów, zeszedł tyłem po trapie, schylony pod niesionym pojemnikiem, bo ważył prawie cetnar.Rozpiął szelki, opuścił kontener na beton i potoczył go prosto ku “Hermesowi", sterczącemu skośnie ze zgruchotanej rufy.Szedł równym krokiem, bez specjalnego pośpiechu, nie dając tym, co go śledzili — a nie wątpił, że baczą nań niewidzialnie — niczego, co by mogło skłonić do jakichkolwiek podejrzeń.Wiedzieli, że ma zbadać wrak, nie wiedzieli jednak, jakim sposobem.U rufy, wbitej zmiażdżonymi dyszami w promieniście popękany beton, przystanął i rozejrzał się.Słyszał przez hełm poszumy porywistego wiatru, choć prawie nie wyczuwał go w skafandrze.Pisk chronometru przywołał go do rzeczy.Składana duralowa drabinka okazała się zbędna.Tuż nad tulejami dysz, zgniecionymi w olbrzymie harmonie, ziała w rufie osmalona przestrzelina z.jęzorami wydartych na zewnątrz blach pancernych i wygiętym eksplozją kikutem kadłubowego wręgu.Od biedy można się było wczołgać przez ten otwór do środka, uważając tylko, by nie rozedrzeć skafandra o stalowe zadziory.Wlazł na górę po stopie rufowej łapy, która nie zdążyła się przy lądowaniu wysunąć do końca, tak spieszno im było z otwarciem ognia, zresztą rozsądnie, gdyż statek jest najbardziej bezbronny w chwili, kiedy gasi główny ciąg przenosząc całą swoją masę na wysuwanie podpory.Wciągnąwszy za sobą pojemnik, zadarł głowę, Hę się dało, aby sprawdzić stan kadłuba.Nie mógł z dołu zobaczyć dziobowych włazów, które były przyspawane na głucho, ale wrota ładowni widział i zdziwił się, że są zamknięte i nie sforsowane.Po dobremu nie dałyby się otworzyć z zewnątrz.To go zaskoczyło.Jakże — zniszczywszy maszynownię jednym grubokalibrowym strzałem, mając ugodzony statek w takim przechyle, penetrowali go przez radioaktywną przestrzelinę metrowej średnicy, zamiast podeprzeć najpierw solidnym rusztowaniem i włamać się do środkowych ładowni? Po stu latach wojny nie mają saperów z odpowiednim sprzętem ani porządnej wojskowej inżynierii? Wciąż dziwiąc się obyczajom miejscowej armii szamotał się z kontenerem, już wewnątrz statku, aż skierował radiometr w mroki.Reaktor jednorazowego użytku stopił się trafiony, tak jak to obmyślili projektanci i wyciekł przez umyślnie przygotowane kingstony w głąb rozpękłych płyt kosmodromu, tworząc niezbyt wielką radioaktywną plamę.Myśląc, jak ładnie wykoncypowali to Polassar z Nakamurą, oświetlił wnętrze ręcznym reflektorkiem.Otaczała go mroczna cisza.Po maszynowni nie zostało nawet rumowisko.Konstrukcja miała taką wytrzymałość, by dźwigać dwa tysiące ton pustej makiety i rozlecieć się na strzępy od podmuchu.Strzałka geigera podskoczyła na skali i zapewniła go, że przez godzinę nie dostanie więcej niż sto rentgenów.Wyjął z kontenera dwie płaskie metalowe kasety i wytrząsnął całą ich zawartość, aż zamrowiło od syntywów, syntetycznych insektów z mikrosensorami.Ukląkł między nimi ostrożnie jakby składał żałobny hołd zdruzgotanemu statkowi i włączył aktywacyjny układ na dnie większej kasety.Mrowisko, rozsypane po zwichrowanej blasze, ożyło.Bezładnie, pośpiesznie drygając drucikami nóżek, jak prawdziwe chrząszcze, gdy usiłują się odwrócić, rzucane na grzbiet, syntywy pobiegły na wszystkie strony.Czekał cierpliwie, aż opuszczą go ostatnie.Kiedy już tylko parę widać zdefektowanych sztuk kręciło mu się bezradnie u kolan, wstał i wydostał się na dzienne światło, ciągnąc za sobą niemal pusty kontener.W połowie drogi dobył zeń spory pierścień, rozwarł jego statyw, skierował w rufę i wrócił do “Ziemi".Od lądowania minęło 59 minut.Przez dalszych trzydzieści fotografował okolicę, głównie sięgającą nieba pajęczą sieć, zmieniając filtry i obiektywy, po czym wszedł po trapie do rakiety.W ciemnawej sterówce świecił już auskutacyjny monitor.Syntywy meldowały się podczerwienią przez przekaźnik, ustawiony dla lepszej koherencji w połowię dystansu.Wraz z komputerem i jego programem tworzyły elektronowy mikroskop, o tyle szczególny, że rozdzielony przestrzennie na podzespoły.Dziesięć tysięcy jego żuczków myszkowało po wszystkich zakamarkach wraku, penetrując sadze, śmieci, szczątki, kurz, opiłki i odpryski stopionych metali, żeby wykryć to, czego przedtem tam nie było.Ich elektroniczne ryjki objawiały “ordofilię" — pociąg do molekularnego ładu, jaki cechuje wszelkie żywe czy martwe mikroorganizmy.Żuczki, zbyt głupie, by stawiać diagnozy, były tylko obiektywami mikroskopu i analizatora w rakiecie, a ten rysował już pierwsze krystaliczne mozaiki znalezisk i stawiał im rozpoznania.Technobiotyczna sprawność miejscowych inżynierów śmierci zasługiwała na szacunek.Żuczki pozwoliły zidentyfikować w niewinnych śmieciach wirusy powolnego działania.Każdy z milionów tkwił w maseczce brudu.Komputer nie zdążył jeszcze określić czasu ich latencji.Były to zarodniki, śpiące w molekularnych pieluszkach, by wylęgnąć się po tygodniach czy miesiącach.Wysnuł z tego odkrycia ważny wniosek: miał ujść z planety cało, by przynieść na pokład zarazę.Rozumowanie to, logicznie bez zarzutu, zachęcało do śmiałych poczynań — wszak tylko wracając mógł zostać doręczycielem zguby.Tu błysła mu jednak nagła wątpliwość.Wirusy mogły być zarazem autentyczne i oszukańcze.Kiedy je wykryje, weźmie go podług dopiero co dokonanego wnioskowania — chęć zuchwałych wypadów.Jakże łatwo lekkomyślnemu ryzykantowi o fatalny wypadek.Znalazł się w sytuacji typowej dla algebry struktur konfliktu: gracz tworzy sobie model przeciwnika, razem z jego modelem sytuacji, odpowiada na to, sporządzając model modelu modelu i tak bez końca.W takiej grze nie ma już żadnych faktów o definitywnej wiarygodności.To ci diable sztuki, pomyślał.Przydałoby się coś znamienitszego od instrumentów, chociażby egzorcyzmy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •