[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przekazał te informacje swoim towarzyszom, a potem skupił sięna oglądaniu, głęboko oddychając i walcząc z wrażeniem, że się dusi,a otaczająca go ciemność z każdą chwilą staje się gęstsza i czarniej-sza.Nagle przypomniał sobie, że jego miecz, który przeważnie miałw zasięgu ręki, teraz leży na łożu w jego celi.Chociaż rozsądek mó-wił mu, że tutaj nie będzie potrzebował broni, czuł się bezbronnyi nazbyt świadomy, jak mizernym orężem jest sztylet, który miał zapasem.Nagle zdał sobie sprawę, że kosz dotarł na dno tej wielkiej komory,dotknąwszy go tak delikatnie, że tylko brak ruchu uzmysłowił Saint--Clairowi, że znalazł się na stałym gruncie.Uniósł pochodnię nad gło-wę, wpatrując się w otaczający go mrok, lecz niczego nie zobaczył.- Jestem na dole! - zawołał do patrzących z góry.- Teraz wysia-dam.Schylił się i chwycił jedną z wielu pochodni leżących na dnie ko-sza, po czym ostrożnie przełożył nogę przez jego krawędz i wysiadł.Zapalił nową pochodnię od tej, którą już trzymał, i pochylił się nisko,przyświecając sobie obiema.Dno komory było równe i wyłożone kamiennymi płytami spo-rej wielkości, pokrytymi cienką warstwą kurzu, znacznie cieńszą, niżmożna by oczekiwać, pomyślał, lecz zaraz przypomniał sobie prądchłodnego powietrza, który owiewał go, od kiedy zaczęto go opusz-czać na dół.Pochylił się jeszcze niżej, szukając jakiejś szpary międzykamieniami, w którą mógłby wetknąć jedną pochodnię, ale nie zna-lazł nawet najmniejszej szczeliny czy nierówności, w którą mógłbywepchnąć czubek sztyletu.Wyprostował się i powoli okręcił wokół,spoglądając w ciemność i wymachując pochodniami w nadziei, że do-strzeże odblask światła od czegoś, co się tam znajduje.W końcu nabrał tchu i stanął plecami do kąta komnaty, starającsię ustalić swoją pozycję.Kiedy nabrał pewności, że zdoła utrzymaćkurs, kierując się złączeniami płyt posadzki, zaczął na ukos maszero-wać przez komorę.Przechodził z naroża jednego kamienia na dru-gi, jedną pochodnię trzymając nisko i oświetlając posadzkę, a drugąwysoko nad głową i głośno licząc kroki.Potem przystanął i spojrzałw górę, dostrzegłszy tam jakiś ruch, i ujrzał jednego ze swych towa-rzyszy opuszczanego ku niemu z pochodnią w ręku.Saint-Clair nawetnie zauważył, kiedy wciągnięto kosz na górę, tak był zajęty tym, corobił.Teraz ponownie zajął się swoim zadaniem, idąc dalej i nie prze-stając liczyć.Doliczył do trzydziestu, gdy na podłodze przed sobą ujrzał jakiśniewyrazny kształt i przystanął, wysoko unosząc obie pochodnie, żebymieć jak najwięcej światła.Usłyszał ciche kroki za plecami i Andrzejde Montbard szepnął mu do ucha:- Co jest? Widzisz coś?Saint-Clair lekko się pochylił i zrobił krok naprzód, a potem drugi.Montbard zrównał się z nim, zajmując miejsce po jego lewej ręce.- Tam coś jest.Saint-Clair znów nie odpowiedział, tylko szedł dalej, aż zobaczyłcoś, co wyglądało jak dzban lub urna.Mnich szedł dalej, aż stanąłw szerokim przejściu między dwoma rzędami tych przedmiotów i uj-rzał, że ich szeregi ciągną się w dal i znikają w mroku.Naliczył osiempo obu stronach i widział co najmniej dziesięć takich szeregów liczą-cych po osiem sztuk, z szerokim przejściem pomiędzy nimi.- To dzbany, zwykłe gliniane dzbany.- Podszedł bliżej, aż ujrzałzatyczki.- I są zapieczętowane, chyba woskiem.Wszystkie są zapie-czętowane.Zamknięte dzbany? - Spojrzał na Montbarda i bezradnierozłożył ręce.- Dzbany z czym? Co w nich jest? I czemu jest ich ażtyle?Wyciągnął rękę do najbliższego, jakby zamierzał go chwycić i prze-chylić, lecz zanim zdążył go dotknąć, de Montbard złapał go za rękawi łagodnie przytrzymał.- Ostrożnie, Stefanie.Mogą być pełne oliwy, a nawet wina, leczwydaje mi się, że znalezliśmy to, czego szukaliśmy, przyjacielu.Zna-lezliśmy nasz skarb.- Skarb? - rzekł zduszonym głosem Saint-Clair, z wyraznie wy-czuwalnym rozczarowaniem.- To jest ten skarb, którego tak długoszukaliśmy? W glinianych garnkach?- To istotnie gliniane garnki, ale zastanów się, co mogą zawierać,Stefanie.I ile mogło minąć czasu, od kiedy ktoś przed nami wszedłdo tej komnaty.Potem pomyśl, dlaczego te dzbany poustawiano tutak starannie i zostawiono.Teraz, jeśli mam rację, gdzieś przed namipowinien być ołtarz.Saint-Clair już miał zapytać de Montbarda, skąd o tym wie, alepowstrzymał się i był tylko trochę zdziwiony, kiedy po przejściu dwu-dziestu kroków natknęli się na zapowiedziany ołtarz.Mimo głębo-kiego rozczarowania glinianymi dzbanami to najnowsze odkryciesprawiło, że serce znów zaczęło mu mocniej bić, gdyż nie spodziewałsię takiego widoku.Same rozmiary ołtarza były przytłaczające.Byłogromny, niepodobny do żadnego, jaki mnich widział dotychczas,o wiele większy od tych wszystkich, jakie znajdowały się w chrześci-jańskich kościołach.Powoli wyłonił się z ciemności, jakby zmaterializował się tam, kie-dy do niego podeszli i usłyszeli za plecami kroki Hugona de Paynsa,który dogonił ich, dodając światło swojej pochodni do blasku trzy-manych przez nich.Całą uwagę skupiał na wznoszącym się przednimi ołtarzu i przez jakiś czas wszyscy trzej stali w milczeniu, wodzącwzrokiem po płaszczyznach i krawędziach wysokiej jak nadmorskieurwisko budowli.Podeszli do niej z boku i od razu zobaczyli, że doofiarnego stołu można dojść jedynie po szerokich i niskich schodachwiodących z tyłu, których najniższe stopnie były ledwie widocznez miejsca, gdzie stali.Ich powierzchnia, na pierwszy rzut oka gładkai równa, przy bliższych oględzinach okazała się kunsztownie rzezbio-na i uformowana, pokryta niezliczonymi tysiącami małych glifów.- Oto jest - szepnął Montbard.- Tak jak opisano.Nasze zapisy sądokładne.Zakon został założony na prawdzie.- To.- Saint-Clair przełknął ślinę, próbując zwilżyć wyschniętegardło, co tamci dwaj usłyszeli w głębokiej ciszy.- To nie jest żydow-ska świątynia.Nie może być.%7łydzi nie stosowali płaskorzezb.De Montbard odchylił głowę i spojrzał w górę.- To egipska świątynia.- Zapadła długa cisza, po czym dodał: -Wszystko, co teraz jest żydowskie, przyszło kiedyś z Egiptu, przynie-sione przez Mojżesza i jego Izraelitów po wiekach niewoli.Tak mó-wią nam nasze kroniki.Pózniej nastąpiły zmiany, jak zawsze, lecz nasamym początku wszystko było egipskie.I teraz patrzymy na dowódtego.To miejsce jest niewiarygodnie stare, przyjaciele.Mojżesz nigdynie wrócił do ziemi obiecanej, lecz być może stali tu jego synowiei wnukowie, spoglądając w górę tak jak my teraz.Znalezliśmy dowódpotwierdzający pochodzenie naszego Zakonu.- Mówisz tak, jakbyś dotychczas w to wątpił - spróbował zażarto-wać Saint-Clair.- Ani przez chwilę - odparł Montbard.- Chciałem powiedzieć,że nasz Zakon został założony na podstawie tego, co nasze odkryciepozwala zademonstrować.- Niech będzie.Ja ci wierzę.Tylko co właściwie odkryliśmy?- Wiedzę, bracie Stefanie.I ołtarz, który nie jest tym, na co wy-gląda.- Nadchodzi jeszcze ktoś - rzekł Stefan.W oddali dojrzeli następ-ne światełko.- Czy jest tu coś, czego nie powinniśmy wiedzieć? Jakieśświęte tajemnice?Tym razem odpowiedział de Payns.- Wszystkie te sprawy są tajemnicą, Stefanie, i wszystkie są święte.- Ach, Goff, tak myślałem, że to ty.Spójrz, co znalezliśmy.Andrzejsądzi, że nasze poszukiwania dobiegły końca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]