[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ani jedna kropla nie zrosi dziś ziemi.Po czym pognał szybko stado, aby oddalić się co rychlej od miejsca nieoczekiwanego spotkania.Hodża Nasreddin zawrócił osła i powtórzył emirowi słowa pastucha.- Zwyczajne bydło zna się na pogodzie lepiej od ludzi uczonych, uchodzących za filozofów - zauważył złośliwie władca.- Cóż warte nauki zgłębiane przez lat wiele, jeśli nie przynoszą rady potrzebnej we właściwej chwili? Widziałeś, Hodżo, pastuch raz tylko spojrzał na ogon zwierzęcia i od razu poznał, co nas oczekuje.Ruszamy dalej w drogę, deszczu dzisiaj nie będzie.Nie ujechali daleko, kilkanaście mil zaledwie, gdy lunęła gwałtowna ulewa.Strugi deszczu leciały tak, że - jak powiadają doświadczeni aksakałowie - można byłoby się po nich wdrapać na księżyc.Wszyscy w mgnieniu oka przesiąknęli wodą do ostatniej nitki.Zziębnięci, drżeli z zimna i wilgoci.W ani jednej dostojnej gębie ząb na ząb nie trafiał.Emir zdenerwował się i wrzasnął na Hodżę:- Co to ma znaczyć? Jak śmiałeś wprowadzać nas w błąd? Widzisz przecież, co się dzieje? A mówiłeś, że dzisiaj deszczu nie indzie!Mędrzec zaprzeczył spokojnie:- O nie, panie wielki, to nie ja twierdziłem, iż deszcz nie spadnie.O tym wszakże świadczył ogon starego wielbłąda, potwierdził dzieciuchowaty czaban, a tyś, wielki władca Buchary, uwierzył.- Co teraz mamy począć? - zapytał emir.- Moknąć - odpowiedział spokojnie Nasreddin.- Bo cóż innego możemy uczynić? Zawsze powinien liczyć się z niepowodzeniami monarcha, u którego astrologiem jest pastuch, a pogodę przepowiada ogon wyliniałego wielbłąda.Nie było innego wyjścia, przeczekano ulewę pod prowizorycznie rozwieszonymi płachtami namiotów.Deszcz minął nagle, jak się pojawił.Przez caluteńką noc przy ogniskach suszono odzież i ekwipunek.Nad ranem kawalkada łowców wyruszyła w dalszą drogę.Długie godziny i kilometry poczęły znów nawijać się na bęben czasu.Słońce, podnoszące się coraz wyżej, coraz mocniej przypiekało grzbiety jeźdźców i koni.Po wielu godzinach uciążliwej wędrówki orszak myśliwskiej pasji dotarł nad parów, w którym szalał potok wzdęty wczorajszą ulewą.Skóra cierpła na plecach ludzi patrzących na kłębiący się nurt, powarkujący groźnie.- Nie wytrzymamy dłużej promieni słońca.I zwierząt naszych szkoda.Pozwól więc, panie wielki, abyśmy przeczekali godziny upału gdzieś w cieniu.Spójrz, tam za parowem wyrosła kępa wiązów liściastych.Palec opatrzności czuwa nad nami.A i woda jest blisko - główny przewodnik skłonił głowę przed władcą, oczekując dostojnej odpowiedzi.Emir zezwolił.Poganiani żarem lejącym się z nieba jeźdźcy ruszyli czym prędzej w stronę kładki spinającej obydwa brzegi głębokiego parowu.Rozczarowanie zrodzone na czele orszaku pomknęło w głąb karawany łowieckiej.Kładka nie wyglądała zbyt bezpiecznie.Był to najlichszy mostek ze wszystkich, jakie można spotkać na szlakach zapomnianych od stuleci.Czyżby znów przyszło im zmoknąć do suchej nitki? Po raz drugi tej samej doby? Przezorność nakazywała zastanowić się przed wejściem na kładkę.Upał jednak ponaglał.Ponieważ nikt nic mądrzejszego nie wymyślił, jeźdźcy pozsiadali z koni i wielbłądów, po czym pojedynczo zaczęli przechodzić ostrożnie po mostku na przeciwległy brzeg i dopiero wtedy ciągnąc za sznur przeprowadzali tam swoje zwierzęta.Fajzułła Sarsanbaj nadjechał ostatni, na samym końcu kawalkady, licząc, że jeśli wszyscy przejdą do mostku, to i on bezpiecznie podąży ich śladem.W obawie, aby wierzchowiec - czterysta czterdzieści drachm czystego srebra - nie zerwał się, przytrzymał go krótko za uzdę i ruszył noga za nogą przed siebie.Niestety kładka nadwerężona dźwiganiem tylu osób nie wytrzymała podwójnego ciężaru.W momencie gdy przechodzący znaleźli się, pośrodku zmurszałego mostka, rozległ się potężny trzask i z aryku wystrzeliła w górę fontanna.Grubas znikł pod wodą.Na trzask pękającej kładki i głośny chlupot część ludzi zawróciła co rychlej i stanęła z boku, przyglądając się bezpłatnemu widowisku.Część czmychnęła od razu do przodu, aby nikt potem nie mógł im zarzucić współwiny w katastrofie.Najmniej liczna część, bo zaledwie z trzech jeźdźców złożona - dwóch staruchów i jednego wyrostka - usiłowała wyciągnąć Sarsanbaja z wody, najwidoczniej wyznając zasadę, że nikczemnik ma szansę zostać jeszcze kiedyś człowiekiem, podczas gdy z topielca może już być tylko topielec.Jednakże przekleństwa ludzi skrzywdzonych przez lata ciągnęły teraz sknerę na dno, zawisły ciężarem u nóg nie znających tajników pływania.- Daj rękę.No, dawajże rękę, póki jeszcze pora! - wołali trzej miłosierni, chcąc go Uratować.Na próżno.Dusigrosz i chytrus, który nigdy nikomu niczego darmo nie dał, nawet w takiej chwili nie potrafił przełamać swej natury.Wynurzał się półprzytomny, chwytał łyk powietrza i rzężąc znikał znów pod wodą.Nie zwracał najmniejszej uwagi na wysiłki i słowa mężczyzn stojących na brzegu.W chwili, w której Hodża Nasreddin dobiegł do urwiska, Fajzułła Sarsanbaj wynurzył się już po raz trzeci, by zatrzepotać bezradnie rękami i zniknąć po raz ostatni w głębokiej toni.Nawet w takiej chwili wątpiono, aby bogacz nienawidzący przecież z całej duszy filozofa, sięgnął po żerdź przez niego podaną.Jakież było zdziwienie wszystkich gapiów, gdy Nasreddin wrzasnął jedno tylko słowo, a oto Sarsanbaj wyciągnął rękę i natychmiast kurczowo ucapił koniec kija.Wspólnym wysiłkiem kilku silnych ramion wydobyto nieprzytomnego kupca z wody i czym prędzej ułożono na brzegu.Gruby Ibrachim z rozpędem usiadł mu na wzdętym brzuchu.Z ust niedoszłego topielca chlusnął strumień wody.Jeden z największych dusigroszy emiratu został ocalony.Nazajutrz nad ranem na Czerwonych Piaskach rozpoczął się czas męskich emocji - polowanie na lisy.Co chwilę któryś z drużyny Kazachów ściągał z głowy orła skórzany kaptur, przesłaniający mu oczy, i drapieżny birkut błyskawicznie podrywał się do lotu.Właściciel ptaka ruszał lekkim kłusem w ślad za drapieżnikiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]