[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Będziemy do tego potrzebowali Tellann, waszej groty, Liosan, oraz krwi tego Tiste Edur.Onrack, zajmiemy się rozczłonkowaniem ciebie, gdy tylko wrócimy do naszego królestwa.– To najdogodniejsze wyjście – zgodził się Onrack.Trull wybałuszył oczy.Wbił wzrok w rzucającego kości.– Czy powiedziałeś „mojej krwi”?– Nie całej, Edur.jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem.Rozdział dziesiątyWszystko, co się złamało,trzeba wyrzucić,tak jak na gromwiary odpowiadająwciąż słabnąceecha.Wstęp do AnomandarisRybakDzień, w którym przebudziły się Twarze w Skale, Teblorzy czcili pieśnią.Karsa Orlong wiedział już, że wspomnienia jego ludu zostały wypaczone.Zapomniano je, gdy były nieprzyjemne, a jeśli były heroiczne, zmieniono w gorejący pożar chwały.Każda z ich opowieści czyniła z klęski zwycięstwo.Żałował, że Bairoth nie żyje, że roztropny towarzysz nawiedza go tylko w snach albo stoi przed nim jako wykuta z kamienia postać, której twarzy jakiś przypadkowy ruch jego dłuta nadał drwiący, niemal wzgardliwy wyraz.Bairoth powiedziałby mu coś, czego Karsa musiał się w tej chwili dowiedzieć.Choć znał świętą polanę swej ojczyzny znacznie lepiej niż obaj towarzysze, co dawało pewność, że podobizny będą w miarę wierne, wojownik wyczuwał, że w siedmiu twarzach, które wyrzeźbił w skamieniałych pniach drzew, brakuje czegoś ważnego.Być może zdradził go brak talentu, choć nie wyglądało na to, by tak się stało w przypadku Bairotha i Deluma.Z posągów obu wojowników emanowała energia ich życia.Wydawało się, że stopiła się ona w jedno ze wspomnieniami skamieniałego drewna.A także z całym lasem.Karsa odnosił wrażenie, że drzewa czekają na nadejście wiosny, powtórne narodziny pod kręgiem gwiazd, a obaj teblorscy wojownicy oczekują wraz z nimi na zmianę pór roku.Raraku opierała się jednak cyklom natury.Pustynia żyła wiecznie, zawsze oczekiwała powtórnych narodzin.Cierpliwość wyrażona w kamieniu i w niespokojnych, wiecznie szemrzących piaskach.Święta Pustynia wydawała się Karsie idealnym miejscem dla Siedmiu Bogów Teblorów.Gdy spacerował niespiesznie przed wyrzeźbionymi przez siebie twarzami, przyszło mu do głowy, że być może to owa sardoniczna myśl zatruła jego dłonie.Jeśli tak, to wada była niedostrzegalna dla oczu.Niewiele w obliczach bogów pozwalało wyrażać uczucia.Karsa przypominał sobie skórę naciągniętą na szerokich, grubych kościach, wydatne wyniosłości na czole oraz ukryte w ich cieniu oczy.Szerokie, płaskie kości policzkowe, masywną, pozbawioną podbródka żuchwę.zwierzęce twarze bardzo niepodobne do oblicz Teblorów.Skrzywił się i przystanął przed Urugalem.Karsa wyrzeźbił jego oczy na wysokości własnych, podobnie jak uczynił to z sześcioma pozostałymi.Po bosych, pokrytych pyłem stopach Teblora pełzały węże – jedyni towarzysze, jakich miał na polanie.Słońce zaczęło już wędrówkę ku horyzontowi, lecz upał nadal był okrutny.Po długiej chwili kontemplacji Karsa przemówił na głos.– Bairothu Gild, przyjrzyj się razem ze mną naszemu bogu.Powiedz mi, co jest nie w porządku.W którym punkcie popełniłem błąd? Do tego właśnie miałeś największy talent, nieprawdaż? Bardzo wyraźnie dostrzegałeś każdy mój błędny krok.Mógłbyś zapytać, co pragnąłem osiągnąć, tworząc te rzeźby? Zadałbyś to pytanie, bo jest ono jedynym, na jakie warto udzielić odpowiedzi.Ja jednak nie potrafię tego uczynić.Ach, tak, niemal słyszę, jak śmiejesz się, słysząc te żałosne słowa.– Nie potrafię ci odpowiedzieć.– Być może, Bairothu, pomyślałem sobie, że pragnąłbyś ich towarzystwa.Towarzystwa wielkich teblorskich bogów, którzy pewnego dnia się przebudzili.W umysłach szamanów.W ich snach.Obudzili się tam i tylko tam.Poznałem smak owych snów i on w niczym nie przypomina pieśni.Absolutnie w niczym.Trafił na tę polanę, szukając samotności, i to właśnie samotność stała się inspiracją dla jego artystycznych poczynań.Teraz, gdy skończył pracę, nie czuł się już tutaj samotny.Wypełnił to miejsce własnym życiem, dziedzictwem swych uczynków.Polana przestała być azylem.Teraz wabiły go na nią jego własne dzieła.To dla nich przybywał tu raz po raz.Po to, by chodzić wśród węży, które przypełzały mu na spotkanie, słuchać szumu piasków poruszanych jękliwym pustynnym wiatrem, piasków, które przybywały na polanę, by pieścić drzewa i kamienne twarze swym bezkrwistym dotykiem.Raraku wywoływała złudzenie, że czas zamarł w bezruchu, wszechświat wstrzymał oddech.To była zdradliwa myśl [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •