[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozwalony wiatrak w pobliżu, wznoszący poharatane skrzydła z pagórkanie wyższego od kupy śmieci, i wieża Martello przykucnięta u skraju wody, pół mili na połu-dnie od domków straży nadbrzeżnej, dobrze są znane szyprom małych statków.Są to oficjal-ne znaki morskie, wskazujące godny zaufania kawałek dna, przedstawiony na mapach admi-ralicji jako nieregularny owal z kropek, z kilku rozsianymi po nim szóstkami, malutką ko-twiczką pośrodku i napisem:  muł i muszle , biegnącym poprzez owe kropki.Szczyt płaskowzgórza góruje nad czworokątną wieżą kościoła w Colebrook.Zbocze jestzielone i przewiązane białą drogą.Idąc tędy w górę, wchodzi się do szerokiej i płytkiej doli-ny, rozległego, zielonego jaru z pastwiskami i żywopłotami, które stapiają się w zamykającejwidok perspektywie o tonie purpurowym i falujących liniach.Ta dolina schodzi do Brenzett i Colebrook, a wznosi się aż do Damford, targowego mia-steczka oddalonego o czternaście mil.Jest to teren pracy mego przyjaciela Kennedy'ego, któryzaczął praktykować jako lekarz w marynarce, a potem był towarzyszem pewnego znakomitegopodróżnika, w czasach kiedy istniały jeszcze kontynenty o niezbadanym wnętrzu.Referaty ofaunie i florze zjednały mu sławę w kołach naukowych.A teraz zajął się praktyką wiejską zwłasnego wyboru.Przenikliwość jego umysłu, działająca jak żrący płyn, niszczyła zapewnejego ambicję.Inteligencja Kennedy'ego należy do typu naukowych; badawcza z nawyku, od-znacza się tą nienasyconą ciekawością, która wierzy, iż każda tajemnica kryje w sobie cząstkęogólnej prawdy.Kennedy zaprosił mnie do siebie kiedyś przed wielu laty, po moim powrocie z zagranicy.Przyjechałem bardzo chętnie, a że nie mógł zaniedbywać pacjentów dla dotrzymywania mitowarzystwa, zabierał mnie na swoje popołudniowe objazdy, które wynosiły czasem okołotrzydziestu mil.Czekałem na niego na drodze; koń sięgał po liściaste gałęzie, a ja tkwiłem nawysokim siedzeniu dwukółki i przez na wpół otwarte drzwi jakiejś chaty słyszałem śmiechKennedy'ego, głośny, serdeczny śmiech, który by pasował do mężczyzny dwa razy większe-go.Kennedy miał żywe obejście, ogorzałą twarz i siwe, niezmiernie bystre oczy; miał rów-nież talent wyciągania ludzi na swobodną rozmowę i niewyczerpaną cierpliwość w słuchaniuich opowiadań.Pewnego dnia, gdy wyjeżdżaliśmy kłusem z dużej wsi, kierując się ku cienistej drodze, zo-baczyłem po lewej stronie niską, czarną chatę, z malutkimi szybkami w oknach, pnącymi ro-ślinami na tylnej ścianie, gontowym dachem i różami, które wiły się z rzadka po zniszczonymokratowaniu ganku.Kennedy ściągnął lejce i koń przeszedł w stępa.W pełnym słońcu stałakobieta i zarzucała ociekającą wodą derkę na sznur przeciągnięty między dwiema starymijabłoniami.A gdy kurtyzowany kasztan o długiej szyi, wyrywając się naprzód, szarpnął lewąrękę doktora obciągniętą w grubą skórzaną rękawiczkę, ten zawołał poprzez żywopłot do ko-biety:  Jak tam dziecko, Amy?Miałem czas przypatrzyć się jej tępej twarzy, czerwonej, ale jakby nie od rumieńca, tylkood tęgiego policzka; zapamiętałem również krępą postać i rzadkie, ciemnobrunatne włosy,51 ściągnięte w ciasny węzeł z tyłu głowy.Wyglądała zupełnie młodo.Jej głos brzmiał cicho inieśmiało; słychać było wyraznie, że brak jej tchu. Chłopiec zdrów, dziękuję panu.Pojechaliśmy dalej kłusem. Jakiś mały pacjent?  zapytałem, a doktor, zacinając z roztargnieniem kasztana, mruknął: Jej mąż był moim pacjentem. Wygląda na tępą  zauważyłem od niechcenia. Właśnie  rzekł Kennedy. Bardzo jest bierna.Dość spojrzeć na te czerwone ręce, wi-szące u końca krótkich ramion, na powolne, wypukłe piwne oczy, by zdać sobie sprawę zbezwładu jej umysłu, bezwładu, który powinien był ją na zawsze zabezpieczyć przed wszel-kimi niespodziankami wyobrazni.A jednak któż z nas jest bezpieczny? W każdym razieAmy, taka, jak ją pan widzi, miała dość wyobrazni, by się zakochać.Ona jest córką niejakie-go Izaaka Fostera, który był drobnym farmerem i zjechał na owczarza; początek jego nie-szczęść datuje się od chwili, gdy uciekł z kucharką swego ojca, zamożnego hodowcy bydła,wdowca skłonnego do apopleksji, który w pasji wykreślił z testamentu imię syna i odgrażałsię, że go zabije.Ale ta stara historia, dość skandaliczna, by służyć za temat do greckiej tra-gedii, wynikła z podobieństwa ich charakterów.Są inne tragedie, mniej skandaliczne, a sub-telniejsze i bardziej przejmujące, które powstają z nie dających się pogodzić różnic i z trwogiprzed Niezrozumiałym, które wisi nad głowami nas wszystkich, nad głowami nas wszyst-kich.Zmęczony kasztan przeszedł w stępa, a brzeg tarczy słonecznej, całej czerwonej na niebiebez skazy, zetknął się poufale z gładkim szczytem zoranego pagórka blisko drogi, podobniejak stykał się w mych oczach niezliczoną ilość razy z odległym morskim horyzontem.Jedno-stajna brunatność zbronowanego pola żarzyła się różową barwą, jak gdyby sproszkowanegrudy wypociły w drobniutkich perełkach krwi znój nieprzeliczonych oraczy.Od skraju za-gajnika wóz zaprzężony w dwa konie toczył się z wolna wzdłuż grzbietu wzgórza.Wzniesio-ny na widnokręgu ponad naszymi głowami, rysował się na tle czerwonego słońca tryumfalniewielki, ogromny, jak rydwan olbrzymów ciągniony przez dwa stąpające z wolna rumaki ofantastycznych rozmiarach.A niezdarna postać człowieka, kroczącego ciężko przed lejcowymkoniem, odcinała się na tle Nieskończoności z heroiczną niezgrabnością.Koniec bicza wozni-cy drżał wysoko w błękicie.Kennedy rozprawiał:% Ona jest najstarsza z licznej rodziny.Kiedy miała piętnaście lat, oddali ją na służbę dofarmy New Barns.Leczyłem panią Smith, żonę dzierżawcy, i tam zobaczyłem Amy po razpierwszy.Pani Smith, pretensjonalna osoba o ostrym nosie, kazała jej zawsze kłaść czarnąsuknię po południu.Nie wiem, z jakiego powodu w ogóle tę dziewczynę zauważyłem.Sątwarze, które przyciągają uwagę przez dziwny brak czegoś określonego w wyglądzie; tak sa-mo, idąc wśród mgły, jesteśmy czasem pociągnięci przez jakiś niewyrazny kształt, który mo-że się okazać czymś równie ciekawym i osobliwym jak słup przydrożny.Jedynym znakiemszczególnym, jaki w niej zauważyłem, było lekkie zacinanie się, coś w rodzaju jąkania, któremija po wymówieniu pierwszego słowa.Gdy się ktoś ostro do niej zwrócił, natychmiast tra-ciła głowę; ale serce miała złote.Nie słyszano nigdy, aby wyrażała się nieprzyjaznie o jakiej-kolwiek ludzkiej istocie, a odnosiła się z tkliwością do wszelkich żyjących stworzeń [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •