[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bankiet ten skrzepił mnieniezmiernie, bo zjadłem coś podobnego do mięsa.Nazbierawszy do torby zapas tych posilnych małżów, użyłem kąpieli, a wypocząwszy, pu-ściłem się w dalszą drogę.Wszedłszy w las, miałem z parasolem wiele biedy, gdyż co chwilazawadzał o drzewa.Nagle nadzwyczaj przyjemna woń napełniła powietrze.Niby jabłka, nibygruszki, niby truskawki.Oglądam się wokoło, nic nie widać.Wprawdzie wszędzie mnóstwokwiatów wyrasta, lecz na próżno przykładam nos: żaden nie wydaje tego rozkosznego zapa-chu.Naraz spomiędzy liści miga mi jakiś złotawy przedmiot.Przedzieram się przez krzaki ispostrzegam roślinę kolczastą, niby kaktus, a na niej wielki, złotożółty owoc, jakby z czworo-kątnych sęczków złożony.Od niego to bije ta woń przecudna.Zbliżam się, zrzynam, kosztu-ję.Ach, cóż za smak przepyszny, jak żyję, nie jadłem nic tak dobrego.Był to, jak się dowie-działem pózniej, ananas.Zjadłszy jeden, zerwałem jeszcze kilka, a choć mi ciężko było dzwi-gać, zabrałem je z sobą.Nadchodzący wieczór skłonił mnie do szukania noclegu.Wybrałem sobie na dzisiejszyspoczynek duże drzewo nad morzem, bo tu było bezpieczniej jak w lesie.Niedaleko od tego drzewa, na piaszczystym wybrzeżu, widać było niewielki kopczyk bar-dzo regularnie, jak gdyby ręką ludzką usypany.Ciekawy będąc dowiedzieć się, co w nim jest,wbiłem dzidę w środek, a wydobywszy, dostrzegłem na jej ostrzu żółtą ciecz, pomieszaną zpiaskiem.Rozgrzebałem kopiec i znalazłem w nim ze trzydzieści jaj dużych.Zamiast skorupymiały one jakby pergaminową skórkę.Były to jaja szyldkretów, czyli żółwi morskich, o czymjednak teraz nie wiedziałem.Chociaż głód mi nie dokuczał, widok nowego przysmaku obu-dził apetyt i wypiłem jaj parę.Trzeciego dnia wędrówki nie wiodło mi się tak, jak w dwóch pierwszych.Naprzód nic nieodkryłem nowego, po wtóre przyszedłem na brzeg głębokiej zatoki morskiej zachodzącejdaleko w ląd, w tym miejscu bardzo skalisty i trudny do przebycia.Chcąc dostać się na drugąstronę, trzeba było albo przepłynąć wpław zatokę, albo zapuścić się w głąb lasu i piąć poskałach.Zmęczony dwudniową wędrówką, zrzekłem się tego zamiaru i postanowiłem wrócićdo domu.36 Zamiast iść brzegiem morza jak dotąd, obrałem drogę wprost przez las ku mej jaskini.Wierzchołek owej Wysokiej góry służył mi za drogowskaz.Szedłem raz górzystym wąwo-zem, środkiem którego płynął strumień, to gęstym lasem, to znowu zielonymi dolinkami.Moja wyspa była prześliczna, brakowało jej tylko miast, wiosek i mieszkańców.Około południa ujrzałem przebiegające zwierzę, z wyjątkiem uszu i najeżonej sierści nagrzbiecie, do zająca podobne.Rzuciłem za nim dzirytem, lecz chybiłem i zając zniknął wśródkrzaków, ku wielkiemu mojemu zmartwieniu. Trzeba koniecznie zrobić łuk i strzały, zawołałem w głos.I nie było to rzeczą tak trudną.Widziałem w Sale dużo łuków murzyńskich nader nędznej roboty, a przecież doskonałych wużyciu.Obiad popsuł mi jeszcze bardziej humor.Wszystkie ostrygi potęchły zupełnie, kukurydzazeschła także, a pizangi zwiędły.Szczęściem, że przynajmniej żółwie jaja przechowały sięwybornie.Dobrze już z południa wkroczyłem w las gęsty i uszedłem przeszło milę, zanim dostałemsię na drugą stronę.Widać stąd było wierzchołek przewodniej góry.Po dwugodzinnym po-chodzie i przedzieraniu się przez krzaki, ujrzałem nareszcie mój zamek.XVSporządzenie łuku i strzał oraz sieci na ryby.Pierwsze polowa-nie.Pieczeń.Piwnica.W wycieczce, z której wróciłem, udało mi się poznać wschodnią część wyspy, ale zachód ipołudnie całkiem mi były obce.Zamierzyłem jednak, wypocząwszy, puścić się w tamte stro-ny, aby całe państwo zbadać dokładnie.Pierwszą pracą, do której wziąłem się po powrocie, było sporządzenie łuku i strzał.Dlaprzysposobienia sznurków zamoczyłem znaczną ilość włókien pizangowych, a następnieupatrywałem stosownego drzewa na łuk.Natrafiwszy wreszcie na gałąz mocną i sprężystą, nacztery stopy długą, nagiąłem ją nieco i na obydwóch końcach zarżnąwszy rowki, przymoco-wałem cięciwę zrobioną z sznurków konopnych, służących mi dotąd za podwiązki, pończo-chy zaś przymocowałem łykiem.Następnie naciąłem mnóstwo trzcin nad strumieniem rosną-cych, dorobiwszy do nich strzały z drzewa żelaznego.Na tej robocie nóż stępił mi się zupeł-nie, ale za to groty strzał moich były wyborne.Przymocowałem je do trzcin łykiem, piór tylkobrakowało.Przechodząc wczoraj z rana brzegiem morskim, widziałem w bliskości wody mnóstwopiór, pogubionych przez mewy i inne wodne ptaki, ale nie pozbierałem ich wcale.Jakżemtego żałował! Wędruj że teraz znowu o dwie mile dla kilku piórek, panie Robinsonie, a na drugi razwbij to sobie dobrze w głowę, że najmniejsza bagatelka dużo kłopotu kosztuje, a więcwszystko, co zobaczysz, zbieraj skrzętnie, bo nie wiesz, na co ci się przydać może.Pózno wieczorem wróciłem do domu z zapasem piór, a że zaraz zrobiło się ciemno, niemogłem dokończyć roboty strzał, co mnie wielce gniewało.Na drugi dzień rano, skończywszy pracę, wziąłem się do prób.Pierwsza strzała, wypusz-czona w górę, poszła nadspodziewanie wysoko, a spadając, wbiła się w ziemię.Wycelowałemdo drzewa odległego na trzydzieści kroków, ale strzała przeszyła krzak o dwa metry obokstojący.Druga poszła także nie lepiej.37  Jak to, a więc to nie tak łatwo strzelać z łuku, zawołałem zdziwiony, któż by się spo-dziewał, że i tego uczyć się trzeba!Ha, trudno, musiałem się wziąć do nauki.Odtąd po całych dniach odbywało się strzelanie.Zapaliłem się niezmiernie i strzelałem bez wytchnienia, chcąc pokonać moją niezręczność.Potrzech dniach już mi się udawało trafiać w pnie drzew, a po paru tygodniach takiej nabrałemwprawy, że o pięćdziesiąt kroków trafiałem w cel nie większy od dłoni.Pierwszą ofiarą mej zręczności była papuga, której przestrzeliłem skrzydło [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •