[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spacerował tam i z powrotem wzdłuż swojego biurka i najwyraźniej myślał o czymś intensywnie.- Muszę z nim porozmawiać - powiedział w końcu.- Z kim?- Z McDeere’em.Nadszedł już czas, abyśmy odbyli małą pogawędkę.- O czym? - zapytał nerwowo Lambert.- Pozwól, że ja się tym zajmę, dobrze? Nie wchodźcie mi w drogę.- Myślę, że to trochę za wcześnie - zauważył Locke.- A mnie to gówno, cholera, obchodzi, co ty myślisz.Gdyby takie błazny jak wy zajmowały się ochroną, to wszyscy dawno siedzielibyście w więzieniu.Mitch siedział w swoim biurze i gapił się w ścianę.Czuł, że zaczyna go dręczyć migrena i było mu niedobrze.Ktoś zapukał do drzwi.- Proszę wejść - powiedział cicho.Avery zajrzał do środka i podszedł do biurka.- Nie poszedłbyś na lunch?- Nie, dzięki.Nie jestem głodny.Wspólnik wsunął ręce do kieszeni spodni i uśmiechnął się ciepło.- Słuchaj, Mitch, wiem, że się martwisz.Zróbmy sobie przerwę.Muszę jechać do centrum, mam coś ważnego do załatwienia.Może spotkalibyśmy się w klubie “Manhattan” o pierwszej.Zjemy razem lunch i pogadamy o wszystkim.Zarezerwuję dla ciebie limuzynę.Będzie czekała przed Gmachem za piętnaście pierwsza.Mitch zdobył się na słaby uśmiech, tak jakby go to wzruszyło.- Pewnie, Avery.Czemu nie.- W porządku.Do zobaczenia o pierwszej.Za piętnaście pierwsza Mitch wyszedł z budynku i podszedł do limuzyny.Kierowca otworzył drzwi i Mitch wsiadł do środka.W samochodzie ktoś na niego czekał.Przysadzisty mężczyzna o łysej czaszce i obwisłej szyi siedział rozparty na tylnym siedzeniu.Wyciągnął rękę.- Nazywam się DeVasher.Miło mi cię poznać, Mitch.- Czy wsiadłem na pewno do właściwej limuzyny? - zapytał Mitch.- Oczywiście, oczywiście.Odpręż się.Auto wjechało na jezdnię i włączyło się w ruch uliczny.- Czym mogę panu służyć? - zapytał Mitch.- Możesz posłuchać przez chwilę.Musimy porozmawiać.Kierowca skręcił w Riverside Drive i poprowadził limuzynę w stronę Hernando De Soto Bridge.- Dokąd jedziemy? - zapytał Mitch.- Na małą przejażdżkę.Odpręż się, synu.A więc jestem numerem szóstym, pomyślał Mitch.To jest to.Nie, chwileczkę.Jak dotąd wykazywali znacznie większą pomysłowość w pozbywaniu się niewygodnych osób.- Mitch, mogę ci mówić Mitch?- Oczywiście.- W porządku.Mitch, zajmuję się ochroną tej firmy i.- Dlaczego firma potrzebuje ochrony?- Wysłuchaj mnie, synu, to ci wyjaśnię.Dzięki staruszkowi Bendiniemu firma jest wyposażona w bardzo rozbudowany system ochrony.On był maniakiem na tym punkcie.Moim zadaniem właśnie jest czuwanie nad bezpieczeństwem firmy i, szczerze mówiąc, jesteśmy zaniepokojeni tą sprawą z FBI.- Ja też.- Tak.Przypuszczamy, że FBI zamierza uzyskać dostęp do posiadanych przez nas informacji, bo chcą zdobyć dane dotyczące niektórych naszych klientów.- Jakich klientów?- Chodzi o grube ryby korzystające z kontrowersyjnych ulg podatkowych.Mitch skinął głową i spojrzał na płynącą dołem rzekę.Byli już w Arkansas.DeVasher umilkł.Siedząc z rękami skrzyżowanymi na brzuchu wyglądał jak wielka żaba.Po pewnym czasie Mitch zorientował się, że przerwy w konwersacji i niezręczna cisza wcale nie przeszkadzają DeVasherowi.Kilka mil za mostem kierowca zjechał z szosy międzystanowej i znalazł wyboistą wiejską drogę, która zataczała łuk i prowadziła z powrotem na wschód.Następnie wjechali na pokrytą żwirem szosę, która na przestrzeni mili wiodła przez pola rozpościerające się wzdłuż rzeki.Za rzeką w oddali znowu wyłoniło się Memphis.- Gdzie jedziemy? - zapytał Mitch z nutą niepokoju w głosie.- Odpręż się.Chcę ci coś pokazać.Miejsce na grób, pomyślał Mitch.Limuzyna zatrzymała się przy urwisku, które opadało dziesięć stóp w dół i przechodziło w wydmy nadbrzeżne.Przed nimi rozciągał się wspaniały widok na miasto.Widać było nawet wierzchołek Gmachu Bendiniego.- Przejdźmy się - zaproponował DeVasher.- Dokąd? - spytał Mitch.- No chodź.Wszystko w porządku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]