[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A niech tam! A co tam! Wszystko możliwe! No i dobra! Co ma być, to będzie! Wsiewo mira nie pierejebiosz! Pożyjesz zobaczysz! Naczalstwo łutsze znajet! Życie! Takie ono i jest! Lepszego nie trzeba! Pokorne cielę dwie matki ssie! Ptaka w locie nie złapiesz! itd., itp., jako że język to przebogaty.Jednakże cywilizacja, która nie zadaje pytań, która wyrzuca poza swój obręb cały — wyrażający się wła­śnie pytaniami — świat niepokoju, krytycyzmu i po­szukiwań, jest cywilizacją stojącą w miejscu, sparaliżo­waną, nieruchomą.I o to też ludziom z Kremla cho­dziło, ponieważ najłatwiej jest panować nad światem nieruchomym i niemym.Po kilku godzinach w Syktywkarze odlecieliśmy do Workuty (do dziś nie wiem, po co był ten przystanek i to beznadziejne, nużące czekanie).Przelot tą trasą wieczorem jest najwyższym przeżyciem artystycznym, malarskim.Samolot po osiągnięciu wysokości kilku tysięcy metrów wlatuje nagle za kulisy jakiegoś wiel­kiego, kosmicznego teatru.Nie widzimy sceny, która gdzieś na ziemi tonie w ciemnościach.Widzimy tylko rozwieszone w niebie świetliste kurtyny.Są to lekkie, pastelowe kurtyny, wysokie na kilkaset kilometrów, w żółtawych i zielonkawych odcieniach.Kurtyny te promieniują pulsującym, rozedrganym światłem.Samolot jakby zagubił się w tych jasnych, barwnych draperiach, jakby zmylił drogę, stracił orientację i zaczął niespokojnie krążyć wśród rozpiętych w niebie kolorowych i sfałdowanych materii.Zieleń! Najbardziej uderzająca była zieleń! „Zieleń i błękit potęgują swój kolor w półcieniu" — to Leonardo da Vinci w swoim „Traktacie o malarstwie".I rzeczywiście, na tle czarne­go, smoliście, przepastnie czarnego nieba zieleń traci­ła swój naturalny spokój i równowagę i przybierała tony tak intensywne, tak władcze, że inne kolory ga­sły przy niej, schodziły na dalszy plan.Byliśmy już nad lotniskiem, kiedy całe teatrum zo­rzy polarnej nagle zgasło, rozpłynęło się w mroku.Temperatura minus 35 stopni.Od razu poczułem zimno.Od razu zaciekłe kąsanie mrozu, trudności z oddechem, dreszcze.Wszyscy się jakoś porozjeżdżali.Pusty plac przed małym budynkiem lotniska.Pusty i słabo oświetlony.Co robić? Wiedziałem, że długo na tym mrozie nie wytrzymam.W budynku był posteru­nek milicji.Schowany w ogromnym kożuchu milicjant powiedział, że zaraz przyjedzie autobus, którym mogę pojechać do miasta, do hotelu.— Tu jest tylko jeden hotel — dodał — łatwo trafisz.Mały, stary autobus, zatłoczony, upchany, ubity.Lu­dzie szczelnie okryci, otuleni, omotani w kożuchy, fu­tra, chusty, wojłoki — duże, zesztywniałe, nieruchawe kokony.Gdy autobus hamuje, kokony gwałtownie przechylają się do przodu, gdy nagle rusza — przechy­lają się do tyłu.Na każdym przystanku kilka kokonów znika w ciemnościach, na ich miejsce pojawiają się inne (to znaczy: domyślamy się, że inne, gdyż wszyst­kie kokony wyglądają podobnie).Czasem coś ugniata nam nogi tak mocno, że czujemy, iż pękają kości — to jakieś kokoniątko przesuwa się do wyjścia.Pytanie o hotel należy kierować w górną część kokona — to jest do widocznego przed nami kulistego obiektu, zupełnie, jakbyśmy mówili do mikrofonu.Trzeba wy­tężyć słuch, gdyż odpowiedź nie będzie skierowana do nas, lecz w tym kierunku, w którym z kokona wydobywa się głos.Mankamentem takiego podróżo­wania jest to, że można jechać obok bardzo pięknej dziewczyny i nie mieć o tym pojęcia — nie widać żad­nej twarzy.Nie widać również, gdzie jesteśmy — wszystkie okna pokrywa gruby szron i przebogate, ro­kokowe bukiety białych kwiatów.Mój pobyt wśród kokonów nie trwa długo, bo oto, po półgodzinie, do­jeżdżamy gdzieś w pobliże hotelu.Kiedy z łoskotem otwierają się drzwi, kokony życzliwie rozsuwają się na boki, aby przybysz z dalekich stron mógł wymotać się z wnętrza autobusu, wysiąść i zapaść się w mrok i mróz.Żaden Luwr, żadne zamki nad Loarą nie mogą do­starczyć tylu przyjemnych i niezapomnianych wrażeń, co ponure i ubogie wnętrze hotelu „Workuta".Działa tu odwieczne prawo względności.Wjazd do Luwru z Paryża nie jest przejściem z ziemi do nieba, natomiast wejście z ulicy do holu hotelowego w Workucie — jest.Hol ratuje nam życie, bo jest w nim ciepło, a cie­pło jest rzeczą w tym mieście najcenniejszą.Dostaję klucz i biegnę do swojego pokoju.Ledwie jednak wszedłem, jeszcze szybciej wybiegłem: okno było nie tylko otwarte, ale jego ramy otaczała gruba, masywna powłoka lodu.Ani mowy, żeby je zamknąć.Pędzę do pokojówki z tą hiobową wieścią.Pokojów­ka zupełnie nie dziwi się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •