[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Och, nigdy nie jest za wcześnie na łyczek whisky, panie Macleod.Nie dożyłem swoichlat dlatego, że czekałem, aż będę mógł się napić, albo dlatego, że raczyłem się mlekiem.Uśmiechnął się i podszedł do starego kredensu z opuszczanymi drzwiczkami, za którymi ukazałasię kolekcja butelek.Wybrał jedną i nalał sobie trochę. Na pewno się pan nie skusi?Fin też się uśmiechnął. Nie, dziękuję.Stary ksiądz wrócił do stołu i łyknął odrobinę trunku. Ma pan próbkę tego, czego pan szuka? Mam.Fin wyjął z torby faks z rysunkiem, który przesłał mu Gunn, i wygładził go na stole.Staryczłowiek przyjrzał się uważnie kartce. Och, tak.Zdecydowanie wzór ściegu z Eriskay  oznajmił. Skąd pan to wziął?Fin się zawahał. To odcisk pozostawiony przez koc albo chodniczek.Coś tkanego, w każdym razie.Ksiądz skinął głową. No cóż, trochę potrwa, zanim porównam to ze swoimi próbkami.Jeśli nie chce się panskusić na whisky, to proszę nalać sobie herbaty. Wskazał brodą piec. I usiąść przy ogniu.Uśmiechnął się figlarnie. Mógłby pan poczytać sobie Biblię, ale jest chyba trochę za wcześniena tak mocną lekturę.Fin usiadł przy kominku z kubkiem ciemnej, słodkiej herbaty i spojrzał przez małewnękowe okno na plażę w dole.Instynkt mu podpowiadał, że patrzy na miejsce zbrodni.%7łe towłaśnie tutaj zamordowano młodego człowieka, którego ciało zostało wydobyte z torfowiska naLewis.Wciąż nie miał pojęcia, kim jest ten człowiek, ale odnosił nieodparte wrażenie, że gdybywstrzymał oddech i wsłuchał się w wiatr, to usłyszałby, że jest już bardzo blisko prawdy. Panie Macleod?Fin odwrócił się w stronę stołu.Stary ksiądz uśmiechnął się. Chyba ustaliłem, kto to wykonał.Fin wstał, podszedł do stołu i po chwili stwierdził, że patrzy na starą czarno-białąfotografię przedstawiającą sweter z Eriskay.Była bardzo ostra i gdy leżała tuż obok przesłanegofaksem rysunku, obaj mężczyzni mogli  patrząc to na jedno, to na drugie  porównaćbezpośrednio oba wzory.Starszy człowiek wskazywał wszystkie zbieżne punkty.Zbyt wiele, byktokolwiek mógł wątpić, że wyszły spod tej samej ręki.Były, praktycznie rzecz biorąc,identyczne. Ale to nie był sweter  powiedział Fin, stukając palcem w rysunek. Nie. Ksiądz w zamyśleniu pokręcił głową. Myślę, że raczej jakaś narzuta na łóżko.Utkane kwadraty, zszyte potem ze sobą.Musiała być niewiarygodnie ciepła. Przesunął palcemwzdłuż prostokątnego narożnika jednego z kwadratów, a Finowi przyszło do głowy, że martwyczłowiek nie potrzebował ciepła. Wciąż mi pan nie powiedział, skąd pan to ma. Niestety, nie mam jeszcze prawa tego zrobić.Stary człowiek skinął głową z fatalistyczną rezygnacją kogoś, kto opierał całe swoje życie na wierze.Ale Fin nie mógł już powstrzymać ciekawości. Czyj to wzór?Ksiądz odwrócił zdjęcie, a po drugiej stronie widniało nakreślone starannym charakterempisma i wyblakłym atramentem imię i nazwisko: Mary-Anne Gillies.I rok 1949." " "Ruiny stały na wzgórzu, niemal ukryte w wysokiej trawie, która chyliła się w porywachwiatru.Górna część domu zawaliła się dawno temu, po drzwiach wejściowych został tylkoziejący pustką otwór między kruszejącymi ścianami.Małe otwory po głęboko osadzonychoknach po jego obu stronach pozostały nietknięte, chociaż po drewnie i szkle nie pozostał jużślad.Ocalały kominy po obu stronach dachu.Przy jednym zachowała się nawet wysoka żółtanasada ceramiczna, która tkwiła niepewnie na szczycie.Pośród murawy można było dostrzecfundamenty pozostałych budynków: szopy, gdzie bez wątpienia trzymano zwierzęta, i stodoły,gdzie przechowywano zimą siano na paszę.Pas uprawnej ziemi ciągnął się od wzgórza kudrodze.Po jej drugiej stronie, na wodach niewielkiej zatoki i cieśniny, migotało słońce.Pobłękitnym niebie pędziły strzępy chmur, ścigając po zboczach swe cienie.W maleńkim,omiatanym wiatrem ogrodzie przy białej chacie na poboczu pochylały się w gwałtownychporywach wysokie wiosenne kwiaty o jaskrawoczerwonych i żółtych kielichach.Na szczycie przeciwległego wzgórza, dobrze widoczny z tego miejsca, wznosił sięgranitowy kościół, który zbudowano z zysków, jakie przyniósł połów jednej nocy.Przez ponadwiek dominował nad życiem wyspy i wciąż był fizycznie obecny.Fin stąpał ostrożnie po wnętrzu niegdysiejszego domu, omijając resztki zawalonych ścian,ukryte pośród trawy i pokrzyw.To była zagroda Gilliesów, którą poprzedniego dnia pokazała muMorag McEwan.Tu mieszkał chłopiec, który nazywał się Donald John i który został ukarany zasprzeciw wobec dyrektora szkoły w Daliburgh.Tu mieszkała Mary-Anne Gillies, ta, cowydziergała koc, którego wzór z kolei odcisnął się na ciele młodego człowieka, wydobytegoz torfowiska na wyspie Lewis leżącej na północ stąd, w odległości czterech godzin drogi.Nawetdalej, jak przyszło Finowi do głowy.W czasach, gdy zakopano zwłoki, trakty były znaczniegorsze, groble praktycznie nie istniały, a rejs promem trwał o wiele dłużej.Dla ludzi żyjącychwówczas na Eriskay wyspa Lewis znajdowała się na końcu świata.Wiatr przyniósł zawodzenie klaksonu; Fin wydostał się z ruin, brnąc po kolana w trawiei żółtych kwiatach, i zobaczył różowego mercedesa u podnóża wzgórza, obok własnegosamochodu.Zauważył, że dach jest opuszczony i że właścicielka wozu macha do niego.Ruszył przed siebie, stąpając ostrożnie w miejscach, gdzie grunt chlupotał mu podnogami, aż wreszcie dotarł na dół.Dino zaszczekał na powitanie, usadowiony na swoimulubionym miejscu na kolanach pani. Dzień dobry  powiedział Fin. Co pan tam robił, a ghraidh? Powiedziała mi pani wczoraj, że to była zagroda Gilliesów. Tak, zgadza się. I że mieszkał tu  domownik , Donald John Gillies. Owszem.Z Donaldem Seamusem i jego siostrą Mary-Anne.Fin skinął w zamyśleniu głową. We troje? Nie, Donald John miał brata. Morag wyjęła papierosa i osłoniła go przed wiatrem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •