[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Było to blaszane pudełko po keksach, widać służyły obsłudze statku za przekąskę do piwa.W bazie usłyszano ów trzask i zaraz posypały się pytania, wyjaśniłem jednak kłamliwie, że chciałem jedynie podrapać się w głowę, a mając ją w hełmie uderzyłem w tę banię rękawicą.Zawsze staram się być ludzki i pojmuję, że technicy muszą zostawiać w rakiecie różne rzeczy.Tak było, tak jest i tak będzie.Przeleciałem przez strefę wewnętrznej kontroli bez kłopotu, bo jej satelitom rozkazano z Ziemi, żeby mnie przepuściły.Chociaż program tego nie przewidywał, parę razy włączyłem dość ostro hamownice, a to, ażeby wytrząsnąć zewsząd dalsze pozostałości montażu i przeglądu rakiety.Jak ogromna ćma zatrzepotał zeszyt komiksu, wepchnięty pod szafę rezerwowego układu selenograficznego.Zrobiwszy błyskawicznie inwentarz: dwa razy piwo, raz keksy, raz komiks - uznałem, że dalszych niespodzianek powinienem oczekiwać już z napięciem.Księżyc widziałem jak na dłoni.Nawet przez dwudziestokrotną lunetę wydawał się martwy, bezludny i pusty.Wiedziałem, że komputerowe zakłady poszczególnych sektorów spoczywają dobrych kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią mórz, to znaczy tych wielkich równin utworzonych ongiś przez rozlewiska lawy, a wkopano je tak głęboko, żeby nie mogły zostać uszkodzone upadkiem meteorów.Mimo to ze szczególną uwagą przepatrzyłem Marę Yaporum, Marę Tranąuilitatis i Fecunditatis (ci dawni astronomowie, którzy tak wdzięcznie ochrzcili owe rozległe skamieliny, odznaczali się niezgorszą fantazją), a potem za drugim okrążeniem Marę Crisium i Frigoris, myśląc sobie, że jakiś chociaż drobny ruch uda mi się tam dostrzec.Szkła miałem najwyższej klasy, na skłonach kraterów mógłbym liczyć przez nie żwir, a przynajmniej kamienie wielkości głowy ludzkiej, ale nic nie ruszało się tam i to właśnie najmocniej mnie intrygowało.Gdzież były te legiony zbrojnych automatów, te roje pancernych pełzaków, te kolosy i nie mniej od nich śmiercionośne liliputy, od tylu lat już bezustannie rodzące się w księżycowych podziemiach?Nic, tylko osypiska głazów i kratery od największych po małe jak talerz, bruzdy promieniście lśniącej starej magmy wokół Kopernika, uskoki Huygensa, bardziej ku biegunowi Archimedes, Cassini, na horyzoncie Plato, a wszędzie ta sama martwota, wprost nie do pojęcia.Wzdłuż południka, wyznaczonego przez Flamsteeda, Herodotusa, Rumkera przez Sinus Roris biegło najszersze pasmo ziemi niczyjej i tam właśnie miałem wylądować pierwszym zdalnikiem, po usadowieniu pojazdu na stacjonarnej orbicie.Miejsca tego lądowania nie wyznaczyli mi dokładnie.Miałem sam o nim zadecydować po wstępnym rozpoznaniu całego południka ziemi niczyjej, a więc prawie na pewno bezpiecznej.O żadnym rozpoznaniu, które dostarczyłoby mi jakichkolwiek taktycznych wskazówek, nie było jednak mowy.Żeby osiąść na stacjonarnej orbicie, musiałem wzbić się wysoko i po trochu manewrowałem, aż ogromna, cała w słońcu tarcza Księżyca poczęła przesuwać się pode mną coraz wolniej i wolniej.Gdy znieruchomiała na dobre, miałem dokładnie pod sobą Flamsteeda, krater bardzo stary, płaski i płytki, niemal po brzegi zasypany tufem.Wisiałem tak długo, chyba z pół godziny, rozważając, co począć, wciąż wpatrzony w księżycowe rumowiska.Żaden zdalnik nie potrzebował do lądowania rakiety.Miał po prostu w nogach tulejki hamowniczych dysz, sterowane żyroskopowo i mogłem zjechać nim w dół z pożądaną szybkością, regulując tylko siłę odrzutu.Te dysze były przytwierdzone do nóg tak, aby można je było jednym ruchem odrzucić po miękkim wylądowaniu, razem z pustym zbiornikiem paliwa.Odtąd zdalnik pod moją kontrolą zdany był na księżycowy los, boż wrócić już nie mógł [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •