[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dwóch małych, bezkręgowych Stefanów w miejscu, gdzie według nichbył jeden MR 64100282A.Czterech, ośmiu, szesnastu, trzydziestu dwóch, sześćdziesię-ciu czterech, stu dwudziestu ośmiu.Gdyby nie moi naturalni wrogowie, pokryłbymcały ziemski glob.Aóżko zatrzęsło się, Bruna wybuchnęła śmiechem w ciemności. Zagraj jeszcze raz tę angielską piosenkę, Joachimie poprosiła.Bądz prawym i stałym, Miłość cud spłodzić może. Stefanie powiedziała w popołudniowym blasku czternastego dnia, siedząc nazielonym pagórku nad rzecznymi mokradłami ciągnącymi się na południe od domu.Stefan leżał z głową na jej podołku.Otworzył oczy. Musimy już iść? Nie odparła.Zamknął z powrotem oczy, mówiąc: Bruna. Usiadł i popatrzył na nią. Bruna, o Boże! Jaka szkoda, że jesteś dzie-wicą. Roześmiała się i obserwowała go czujnie i z ciekawością, bezbronna. Gdybytylko.tutaj, teraz.Pojutrze muszę wyjechać! Ale nie tuż pod oknami kuchni rzekła z czułością.Siedzieli w odległości trzy-dziestu metrów od domu.Stefan rzucił się na ziemię obok niej, chowając twarz w zgię-ciu jej łokcia i ustami dotykając delikatnej skóry przedramienia.Pogłaskała go po gło-wie i karku. Możemy się pobrać? Chcesz wyjść za mąż?102 Tak, chcę wyjść za ciebie, Stefanie.Jeszcze przez chwilę leżał nieruchomo, po czym znów usiadł, tym razem powoli,i spojrzał ponad szuwarami i nieruchomą, zalaną słońcem rzeką na wzgórza i leżące zanimi góry. W przyszłym roku skończę studia. A ja za półtora roku dostanę zaświadczenie nauczycielskie.Przez chwilę milczeli. Mogłabym rzucić szkołę i pójść do pracy.Będziemy musieli złożyć podanieo mieszkanie. Wokół nich wzniosły się niezniszczalne ściany wynajmowanego po-koju wychodzącego na podwórko zawieszone praniem powalanym sadzą. Dobrze powiedział. Tylko że nie chciałbym marnować tego. Przeniósłwzrok z lśniącej słońcem wody na góry.Owiewał ich ciepły wieczorny wiatr. Dobrze.Tylko czy rozumiesz, Bruna. %7łe wszystko to jest dla mnie nowe, że nigdy nie bu-dziłem się przed świtem w pokoju o wysokich oknach i nie leżałem, słysząc idealną ci-szę, że nigdy nie chodziłem po polach w jasny pazdziernikowy ranek, że nigdy nie sia-dałem do stołu z jasnowłosymi, roześmianymi braćmi i siostrami, nigdy nie rozmawia-łem wczesnym wieczorem nad rzeką z dziewczyną, która mnie kocha, że wiedziałem, iżmusi istnieć porządek, spokój i czułość, lecz nigdy nie miałem nadziei na doświadcze-nie ich, a co dopiero na ich posiadanie? A pojutrze muszę wyjechać.Nie, nie rozumia-ła.Była jedynie wiejską ciszą i błogosławioną ciemnością, jasnym strumieniem, wia-trem, wzgórzami, chłodnym domem; wszystko to było jej i było nią; nie mogła rozu-mieć.Przyjęła go jednak do siebie, obcego człowieka w deszczową noc, który ją znisz-czy.Siedziała obok niego i powiedziała cicho: Myślę, że warto to zrobić, Stefanie. Tak.Pożyczymy pieniądze.Będziemy żebrać, kraść, defraudować.Przecież ja zo-stanę wielkim naukowcem.Stworzę życie w probówce.Po trudnych początkach karie-ry Fabbre zyskał nagłą sławę.Będziemy jezdzić na konferencje do Wiednia.Do Paryża.Pal sześć życie w probówce! Zrobię coś lepszego, w ciągu pięciu minut uczynię cię cię-żarną, o, moja piękności, śmiejesz się, tak? Pokażę ci, ty zrebico, ty mały pstrążku, mojanajdroższa. Pod oknami domu, z którego drugiej strony rozkrzyczani chłopcy gra-li w tenisa, i u podnóża gór wciąż jeszcze oświetlonych blaskiem słońca leżała mięk-ka, piękna, ciężka w jego ramionach, bezgranicznie czysta, a jej ciało i duch splatały sięw jednym czystym akcie woli: pozwolić mu przyjść, pozwolić mu wejść.Nie teraz, nie tutaj.Jego wola była pełna sprzeczności i uparta.Odtoczył się na boki leżał w trawie na plecach, czarnym błyskiem oczu patrząc w niebo.Ona usiadła, przy-krywając dłonią jego dłoń.Spokój nie opuścił jej ani na chwilę.Patrzyła na niego tak, jakpatrzyła na dziecko Bendiki, spokojnie, z pełnym namysłu uznaniem.Nie chwaliła go,nie miała względem niego żadnych zastrzeżeń, nie osądzała go.Oto jest; oto on.103 Będzie nam ciężko, Bruna.Ciężko i biednie. Chyba tak odparta, patrząc na niego.Wstał i otrzepał spodnie z trawy. Kocham Brunę! zawołał, unosząc rękę, a od oświetlonych zboczy po drugiejstronie rozlewisk, gdzie wstawał zmierzch, dobiegł niejasny krótki dzwięk, nie jej imię,nie jego głos. Widzisz? powiedział z uśmiechem, stając nad nią. Nawet echo.Wstań, za-chodzi słońce, chcesz bym znowu miał zapalenie płuc? Wyciągnęła rękę, a on po-mógł jej wstać. Będę bardzo lojalny, Bruna powiedział.Był drobnym mężczyznąi kiedy stali tak razem, ona nie podnosiła na niego wzroku, lecz patrzyła mu prostow oczy. To mogę ci dać, tylko tyle mam.Może ci to kiedyś zbrzydnąć.Jej nieprzejrzyste oczy, szarobrązowe lub szare, obserwowały go spokojnie.Stefanw milczeniu uniósł rękę, by na chwilę, powściągliwie i z czułością, dotknąć jej jasnychwłosów.Wrócili do domu, mijając po drodze kort, gdzie Kasimir po jednej stronie siat-ki, a dwóch chłopców po drugiej machali rakietami, nie trafiali, podskakiwali i krzy-czeli.Pod dębami siedział Bret i śpiewał jakąś piosenkę, akompaniując sobie na gitarze. Po jakiemu śpiewasz? zapytała bezbrzeżnie szczęśliwa Bruna, tworząc w cieniujasną plamę.Bret przechylił głowę, żeby jej odpowiedzieć, a okaleczoną prawą dłoń po-łożył na strunach. Po grecku.Wziąłem ją z książki; jej słowa znaczą: O, młodzi kochankowie, którzyprzechodzicie pod moim oknem, czy nie widzicie, że pada deszcz?Bruna roześmiała się głośno.Stał przy niej Stefan, który odwrócił się, żeby popatrzećna biegającą i zastygającą w bezruchu trójkę graczy.Cienie sięgały coraz wyżej, a piłkaraz po raz wzlatywała w sferę złocistego światła.Nazajutrz poszedł z Kasimirem do Prevne, żeby kupić bilety.Kasimir chciał zoba-czyć cotygodniowy targ; lubił targi, kiermasze, aukcje, gwar kupujących i sprzedają-cych, taczki pełne białej i fioletowej rzepy, półki pełne starych butów, sterty drukowa-nej bawełny, piramidy sera z niebieską skórką, zapach cebuli, świeżej lawendy, potu, ku-rzu.Droga, która owej nocy, kiedy przybyli, była długa, teraz, w cieple poranka, okaza-ła się krótka. Bret mówi, że wciąż szukają tego gościa, który przerzuca ludzi za granicę po-wiedział Kasimir.Wysoki, delikatny, spokojny, szedł u boku przyjaciela.Jego odkrytagłowa jaśniała w słońcu. Bruna i ja chcemy się pobrać rzekł Stefan. Naprawdę? Tak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]