[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tylko ci najbliżej stojący z głębokim smutkiem na twarzach i ulgą w sercach stwierdzą, że ubył jeden konkurent.Pan Bóg, jeśli istnieje, mądrze to wszystko urządził.Jestem już w narkozie, przygotowany do zabiegu.Nie będzie bolało.Żona pyta, jak się czuję.Dobre sobie! W porządku.Trochę zmęczony, ale wszystko idzie jak należy.Chcę spać i nic nie mówić.Wiem, że będzie na tarasie.Dzieci? Nie rozumiem, po co przyjechały.Chcą porozmawiać.Nie, nie teraz.Co im powiedzieć? Jasne, ciepłe główki, rumiane policzki.Aha, wyjeżdżają, chcą się pożegnać.Czego im życzyć? Dobrej zabawy.I czego jeszcze? Chyba też dobrej zabawy, przez cały czas.Mój szef.I on tutaj? Pan Profesor.Ależ on nie żyje od pięciu lat.Sine, zlepione pasemkami zgęstniałej śliny wargi, ciężkie spojrzenie stalowych oczu, pokryta przebarwieniami skóra łysiny.Coś mówi, czy raczej chce mi powiedzieć, twarz czerwienieje z wysiłku, oczy wychodzą z orbit.To coś ważnego, wiadomość decydująca o moim życiu.Lecz nie pada ani jedno słowo.Wiedziałem, że w końcu to nastąpi.Wychodzę na ceglasty kort, gdy pociemniała tarcza słońca zanurza się w zasnuwających widnokrąg mgłach.W oddali majaczy koścista sylwetka - Tamten.Bierze zamach i serwuje z całych sił, ledwie widoczna piłka pomyka w długich cieniach zmierzchu, odbija się zupełnie płasko i ucieka dołem, pod moją rakietą.Tamten spokojnie przechodzi na drugą połowę i znów bije z precyzją automatu.Ponownie nie odbieram.Czuję, że ciało mam śliskie od zimnego potu, wilgotna, osłabła dłoń nie utrzymuje rakiety.Puszczam jedną piłkę za drugą, mijają mnie z szumem rozpychanego gwałtem powietrza.Jest chłodno, na powierzchni kortu kondensuje wieczorna rosa.Robię uniki, nie próbuję nawet odbierać.Boję się, że któryś z tych piekielnych serwisów dosięgnie bezpośrednio mojego ciała.Przy kolejnym strzale Tamtego, gdy odwracam się bokiem do toru piłki, dostrzegam Dziewczynkę.Siedzi na ławce tuż przy siatce, machając w powietrzu zwieszonymi nogami.Po co tutaj przyszła? Czyżby chciała być świadkiem mojej klęski?W czasie krótkiej przerwy, po kolejnym utraconym gemie, podbiega do mnie i prosi, abym wyciągnął dłoń.Pokrywa ją talkiem, obsypuje jasnym proszkiem uchwyt rakiety, obtacza w nim piłkę.Potem wspina się na palce i szybko, wstydliwie całuje mnie w policzek.Ucieka na swoją ławkę.Uderzam mocno, rakieta dobrze siedzi w dłoni.Świecąca piłka przemyka tuż nad siatką i trafia w pole o centymetry od linii.Tamten rzuca się, ale nie jest w stanie jej dosięgnąć!Teraz serwuję pewniej, co raz spoglądając na uradowaną twarzyczkę Marii.Tu także było coś za coś, ja pomogłem jej, a teraz - ona mnie.A może tak to wygląda tylko w pierwszym przybliżeniu? Mimo wszystko czuję radość i wzruszenie.Mgła opada, słońce mocnym blaskiem oświetla kort.To nie jest zmierzch, lecz brzask nowego dnia.Doskonale widoczna piłka kreśli białe błyskawice, słucha rakiety tak, jakby była kierowana myślą.Biorę gem za gemem, set za setem.W końcu Tamten podnosi ręce, opuszcza głowę.Uznaje się za pokonanego.Zarzuca na ramię ręcznik, ze złością wciska rakietę do pokrowca.Odchodząc przystaje koło ukrytej w cieniu ławki, z której podnosi się wysoka, lekko przygarbiona postać.Poznaję go po żółtej łysinie, garbatym nosie i wełnianym płaszczu, narzuconym na ramiona.Odchodzą razem: Tamten i Handlarz Skórą.Radość przepełnia mi piersi, chcę krzyczeć.Biegnę do Dziewczynki, ale tam nie ma już nikogo, nie ma nawet ławki, znikła gdzieś siatka i kort tenisowy.Jest tylko ciepła łąka pełna kwiatów i motyli, a ponad nią błękitny bezkres nieba.Prowadziłem samochód powoli i ostrożnie, bo szosa wiła się dziesiątkami zakrętów pośród lesistych wzgórz.Gdy zbliżaliśmy się do zacienionych zboczy, od otwartego okna bił wilgotny chłód.Wracaliśmy do domu.- Niezły mieliśmy urlop - zauważyła żona.- Uhm.Zwłaszcza ja.Równo dwa tygodnie.- Wychorowałeś się za cały rok.- Przesadzasz.Po prostu trochę dłuższa grypa.- Przynajmniej ja odpoczęłam.Nie potrzeba było nigdzie chodzić; ani na wycieczki, ani na plażę oglądała opalone na złoty kolor ramiona
[ Pobierz całość w formacie PDF ]