[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lew ani drgnął. Co to ma znaczyć, odezwał się Ksury z największym zdziwieniem. A cóż, odrzekłem, zapewne ugodziliśmy go doskonale i zdechł od razu. O nie, mówił chłopiec, przypatrując się pilnie straszliwemu zwierzęciu.Lew nigdy odrazu nie ginie, to twardy zwierz.To mówiąc, zbiegł ze skały.Skoczyłem za nim.Zbliżywszy się do lwa, spostrzegamyogromną kałużę krwi i szeroką ranę pod lewą łopatką, z której sączyło się jeszcze nieco czar-nej posoki. Widocznie zginął od kuli i to nie od naszych strzałów.Lecz kto go mógł ubić? CzyżbyMaurowie? Wiem już, zawołał Ksury wesoło.To ten sam lew, co nas w nocy nastraszył, a ta kula zwaszego muszkietu.Raniony śmiertelnie, dowlókł się tutaj i skonał.Trafne to spostrzeżenie uspokoiło mię zupełnie.Chciałem zaraz wrócić do łodzi, ale Ksury namówił mnie, aby ściągnąć skórę z lwa, aotrzymawszy pozwolenie, wziął się do tego z nieporównaną zręcznością.Potem wyciął kawałmięsa z grzbietu, rozpalił ogień i upiekł go.Nie mając od kilku dni nic gotowanego w ustach,zjedliśmy z wielkim apetytem lwią pieczeń, chociaż była piekielnie twarda i łykowata.Po skończonej uczcie i napełnieniu dzbanów wodą, podnieśliśmy kotwicę i wypłynęli namorze.Ksury rozpostarł zdobytą skórę na daszku kajuty, aby wyschła.Wprawdzie żegluga szła wciąż pomyślnie, ale już szósty dzień upływał od naszej ucieczki,a dotąd nie spostrzegliśmy ani jednego okrętu.Miałżebym wyzwolić się z niewoli na to, ażeby zginąć w falach oceanu, albo stać się łu-pem dzikiego zwierza? Przyszło mi jednak na myśl, że okręty europejskie zwykły trzymać sięna pełnym morzu, z dala od wybrzeży, ażeby uniknąć napaści mauretańskich korsarzy.Niemogąc puszczać się na ocean dla wątłości mojego statku i braku zapasów, postanowiłem że-glować dalej jeszcze na południe, aby dosięgnąć osad europejskich na brzegach Senegambii.Czwartego dnia po opuszczeniu brzegów, na których zabiłem lwa, a dziewiątego poucieczce z Sale zapasy żywności były na schyłku, pożeglowałem więc ku brzegom.Kraj tuzmienił się nie do poznania.Zamiast skalistych i jałowych wybrzeży, ujrzeliśmy przestrzeń,zarosłą kępami palm. To daktyle, mówił Ksury.Przybijmy do lądu, a wedrę się na drzewo i nazrywam tychsmacznych owoców.Ale nie tylko daktyle znajdowały się na wybrzeżu.Zbliżywszy się ku niemu, ujrzeliśmyliczną gromadę Murzynów.Wszyscy byli bezbronni.Jeden tylko, stojący na przodzie, długikij trzymał w ręku. Nie przybijaj do lądu! Odpłyń natychmiast, wołał Ksury. Dlaczego?! Ten Murzyn, co stoi na przodzie, trzyma w ręku dziryt.Umieją oni rzucać nim bardzozręcznie na sześćdziesiąt kroków.Może nas zranić. Cóż więc uczynimy? Wiesz, że nam żywności całkiem zabrakło i trzeba ją konieczniedostać.Wez strzelbę, Ksury i miej go na celu ja wysiądę.Gdyby chciał rzucić dzirytem,połóż go trupem.1Tak Maurowie nazywają lwa.21Wysiadłem z łodzi, trzymając także strzelbę gotową do wystrzału.Ale zaledwie dotknąłemnogą ziemi, gdy nagle między Murzynami powstał popłoch niezmierny.Tylko człowiek uzbrojony w dziryt nie ruszył się z miejsca, reszta pierzchła w nieładzie.Mniemałem, że to moja osoba napędziła im takiego respektu, lecz wtem wybiegł ogromnylampart spoza bliskich krzaków ku Murzynom.W mgnieniu oka wziąłem go na cel i wypali-łem.Lampart podskoczył, zawył przerazliwie i rozciągnął się, jak długi.Dzicy przerazili się hukiem wystrzału i niepojętą dla nich śmiercią lamparta.Murzyn,trzymający dziryt, rzucił go daleko od siebie i padł na twarz.Inni uczynili to samo i cała gro-mada zaczęła pełzać ku mnie na czworakach z największym uszanowaniem, co mnie dośmiechu pobudziło.Znać wzięli mnie za boga, miotającego piorunami.Postanowiłem z tegoskorzystać i zacząłem pokazywać na usta, ruszając szczękami.Czarni zrozumieli mnie dosko-nale.Kilku podniosło się z ziemi i popędziło co sił ku wiosce, na odległym wzgórzu zbudo-wanej, podczas gdy inni nieporuszeni leżeli na ziemi.Wkrótce wysłańcy powrócili, niosącdwa kawały suszonego mięsa, zapasy daktyli i prosa.Złożywszy to na brzegu, popadali naziemię i tyłem pełzając, złączyli się z całą gromadą.Tymczasem Ksury obciągnął skórę zlamparta.Znieśliśmy żywność do łodzi, odbili od brzegu, a ja na pożegnanie dałem ognia wpowietrze, co jeszcze bardziej przeraziło Murzynów.I odpłynęliśmy już daleko od brzegu, a oni jeszcze nie śmieli powstać.Nareszcie popodno-sili głowy, a widząc, że straszny władca piorunów już jest o kilkaset sążni, pobiegli na brzeg irzucili się na mięso ubitego lamparta.Wkrótce zniknęli nam z oczu zupełnie.VIIIKsury spostrzega okręt.Kto na nim był.%7łegluga ku wybrzeżomBrazylii.Rozstanie się z Ksurym.Przybycie do San Salvador.Dwie doby płynęliśmy jeszcze ku południowi, zmieniając się podczas nocy w kierowaniustatkiem.Właśnie nad ranem trzeciego dnia, Ksury, sterując z kolei, obudził mnie z wielkimstrachem i nic nie mówiąc, wskazał ku północy. Co to takiego, zapytałem, czego chcesz? Tam, patrzcie.okręt z Sale! Gonią nas.Nasz pan, Akib, Mulej i wszyscy.Ach, zginęli-śmy bez ratunku.Zerwałem się na nogi, wytężyłem wzrok i w istocie w odległości mili ujrzałem okręt trój-masztowy.Lubo flagi rozpoznać nie było można, poznałem jednak z budowy, że to statekportugalski.Zmierzał on z północy ku zachodowi.Skierowałem szalupę tak, aby mu przeciąćdrogę.Po trzech kwadransach zmniejszyła się znacznie odległość pomiędzy nami.Będącprzekonany, że nas usłyszy, nabiłem wszystkie muszkiety i naraz z Ksurym daliśmy czterywystrzały.To poskutkowało.Na okręcie poczęto zwijać żagle, bieg jego znacznie zwolniał, apo chwili czółno obsadzone kilku majtkami odbiło od trójmasztowca i z szybkością poczęłoprzerzynać fale.Dla zmniejszenia im trudu, podwoiliśmy nasze siły, robiąc wiosłami.Wkrót-ce spotkały się obydwie łodzie.Młody człowiek, dowodzący czółnem, zaczął nam zadawać pytania w języku portugalskimi hiszpańskim.Dałem mu do poznania, że go nie rozumiem.Złożyłem tylko ręce, jak do mo-dlitwy, wskazując na okręt.Pojął mą prośbę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]