[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kieruje nim nie-znużona myśl uczonych, reformatorów, kierowników życia zbiorowego.Nad usuwaniemusterek tego życia pracują rządy i parlamenty.Byt społeczeństwa, ludzkości i każdej jednostkijest mądrze unormowany, obliczony sprawiedliwie równowagą uprawnień i obowiązków,100zorganizowany do najdrobniejszych szczegółów.Mechanicznie ustrojem państwa, ustrojemspołecznym i ekonomicznym, duchowo dogmatami moralności i obyczaju.Oto przychodzi godzina i miasto rozbłyska milionami świateł.Zamykają się sklepy.Tłumyludzi mijają się w pośpiechu.Jedni śpieszą do zajęć, inni do odpoczynku, inni do kin, teatrów.Zrodkiem ulicy, w szalonym tempie pędzą samochody, autobusy, motocykle.Na rogach czu-wają policjanci.Wszystko jest dokładnie rozmieszczone w przestrzeni i czasie.Nad wszyst-kim panuje duch ładu, porządku, regulaminu.Cokolwiek śmiałoby ten ład zakłócić, zepsuć ulegnie natychmiastowej likwidacji dzięki czujnym organom społecznym.Wszystko maswoją godzinę, swoje miejsce, swoje prawo i swoją rację istnienia.Zamiatacze ulic, tragarze,robotnicy fizyczni, których umysł i wykształcenie nie sięga wyżej, spełniają swój obowiązekpracą mięśni, na następnym szczeblu drabiny inteligencja zawodowa, lekarze, inżynierowie,prawnicy, a obok kupcy, finansiści, przemysłowcy.Każdy zajmuje pozycję wyznaczoną muprzez zdolności, wykształcenie, urodzenie, czy energię, wolę i charakter.A oto on, Franciszek Murek, znajduje się poza tym wszystkim.Jest niepotrzebny.Byłoby absurdem szukać przyczyny tego w wielkiej machinie świata.To raczej on, Franci-szek Murek, jest niczym.W sobie należy szukać, w sobie znalezć ten błąd czy przeznaczenie.Olbrzymia machina świata, wielka centryfuga życia wiruje w niezmąconym tempie.W niejwszystko działa sprawnie.Wokół placu pędzą samochody prawą stroną, wsiąkają w korytarzeulic.Chodnikami płyną tłumy, jedni znikają w bramach domów, inni wychodzą z kamienic,świecących prostokątami okien.Jak plastry wosku są domy, jak pszczoły są ludzie.Zarazporywa ich życie, szybki wir godzin i minut pracy, zabawy, zajęć, terminów, rotacyjna ma-china dnia powszedniego i powszedniego życia, o którego dobrodziejstwo trzeba się modlićjak o chleb powszedni.Z rozmyślań obudziły Murka pierwsze krople deszczu.Spadały grube i ciężkie, wsiąkającw materiał ubrania.Po zmoczeniu ubranie będzie wyglądało fatalnie, ubranie, które przecieżjest jego jedynym paszportem do dawnego życia.Rzeczywistość przemówiła, zagłuszającwszystkie refleksje.Ukrył się w bramie, a gdy deszcz ustał, poszedł na Leszno i przebrał sięw stróżówce Niecki w swoje robocze łachmany.Rodzina Niecków siedziała przy kolacji.Ztalerzy, nałożonych kopiasto sypką jęczmienną kaszą, parowało zapachem przeskwarczonejsłoniny. Smacznego apetytu powiedział Murek. Dziękuję odpowiedział chłodno dozorca a jego żona dla przyzwoitości dodała: A może i pan by z nami?.Prosimy. Niegłodnym, dziękuję przełknął ślinę Murek.Już się przebrał i w tym brudnym ubraniu nijako mu było siadać z nimi do stołu. Chorego pytają, zdrowemu dają gościnnie przygadał zięć Niecków, podsuwając Mur-kowi stołek.Obie córki dozorcy też dorzuciły kilka uprzejmych słów, pomimo to jednak Murek odczułw powietrzu coś niechętnego i wymówił się: Bardzo państwu dziękuję, ale spieszę się.Dobrej nocy. A no, jak pan Franciszek śpieszysz, to i zatrzymywać nie możem odezwał się stary, niepodnosząc głowy znad talerza to już i o tamtem pogadamy inną razą.Murek zatrzymał się przy drzwiach: A o czym takim, panie Niecka?. Tak machnął dozorca ręką nic pilnego.Jego żona jednak postanowiła sprawę od razu postawić jasno: A po prawdzie mówiąc powiedziała, wstając po czajnik to pan Franciszek sam jestrozumiejący, że tak nie idzie.Niby z tem robactwem.My, owszem, dlaczego nie, sami wi-dzim, położenie bezrobotne.Ale myślelim, miesiąc dwa.101 Wczoraj ojcu całą marynarkę oblezli wtrąciła młodsza córka.Murek zorientował się, oco chodzi i poczerwieniał. Dobrze bąknął i tak od państwa dosyć miałem grzeczności Tylko.tylko, że dziś niemam gdzie zabrać swoich rzeczy.Dozorczyni zerknęła nań ze współczuciem: Nie o dziś się rozchodzi.Pożaru nie ma.A ot, siadaj pan z nami i tak kaszy zostanie. Nie, nie, bardzo dziękuję i przepraszam za kłopot zwrócił się do drzwi jak tylko będęmógł, to zabiorę.Dobranoc.Wyszedł czym prędzej w obawie, by mu nie kazano od razu wziąć rzeczy.Co by z nimipoczął? Zostawić w domu noclegowym na przechowanie, to by się wygniotło, jak z psiegogardła.Miałby jeszcze jeden sposób: zostawić to u którejś z kucharek, choćby u takiej Wikcialbo u panny Maryśki z Niecałej.Ale przecież już teraz wiedział, że nie wróci, że za żadneskarby nie wróci do tego obrzydliwego zajęcia.Wczoraj wysłał Karolce dwadzieścia osiemzłotych, na cały miesiąc ma spokój.A sam jakoś przeżyje.Byle nie nosić tych ohydnych,cuchnących śmieci.Setki i tysiące ludzi w Warszawie nie umiera z głodu, chociaż nie mażadnego stałego zarobku.A do takiego zarobku łatwo się przyzwyczaić.Przyzwyczajenie zaśgorzej podcina siły człowieka, chęć ratowania się niż najgorsza bieda.Idąc rozmyślał nad tym, dlaczego właśnie tak drży o to swoje paradne ubranie.Niech jeNieckowie nawet wyrzucą.Co mu po tym!.Drobny kapuśniaczek przeszedł znowu w ulewny deszcz.Ludzie chowali się do bram.Mu-rek stanął pod szklanym daszkiem jakichś drzwi i oparł się o ścianę, dokąd nie dolatywałykrople deszczu.Stała tam już jakaś panienka w granatowym kostiumiku, spod którego wyglą-dał kołnierzyk białej, zapiętej pod szyję, bluzki.Mały, szary kapelusik i wyzierające spodniego mokrymi kosmykami jasnoblond włosy, wyglądały żałośnie.W niebieskich oczach i wdziecinnie zadartym z lekka nosku było coś bezradnego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]