[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.ten obraznagle ukazał mu się znacznie wyrazniej niż strzyżone lwy.Jack jeszcze mocniejzacisnął pięści i poczuł, jak paznokcie wbijają mu się w dłonie, znaczą je mistycz-nymi, krwawymi sierpami księżyca.John Torrance stoi w kolejce, żeby zamienićswoje sześćdziesiąt dolarów na bony żywnościowe, a potem znów stoi w kolej-ce w kościele metodystów w Sidewinder, żeby dostać coś z darów i zarobić naniechętne spojrzenia mieszkańców miasteczka.John Torrance tłumaczy Alowi,że po prostu musieli wyjechać, musieli wyłączyć ogrzewanie, zostawić Panoramęwraz z całym wyposażeniem na pastwę wandali czy złodziei posługujących sięśniegołazami, bo rozumiesz, Al, attendez-vous, Al, tam są duchy i mają na pieńkuz moim malcem.Do widzenia, Al.Myśli o rozdziale czwartym.Wiosna nadcho-dzi dla Johna Torrance a.Co wtedy? Co wtedy, u licha? Jak przypuszczam, mogli-by zapewne dotrzeć volkswagenem na Zachodnie Wybrzeże.Gdyby kupili nowąpompę paliwową.To pięćdziesiąt mil stąd i cały czas z góry, można by właściwiejechać na tym cholernym biegu jałowym i tak dobić do Utah.Dalej do słonecz-nej Kalifornii, kraju pomarańczy i wielkich możliwości.Człowiek o tak bogatejjak on przeszłości, który pił, pobił ucznia i uganiał się za duchami, niewątpliwiemiałby duży wybór.Proszę bardzo.Posada pomocnika kierowcy mycie auto-busów Greyhound.Motoryzacja mycie wozów w gumowym kombinezonie.Może sztuka kulinarna mycie naczyń w wagonie restauracyjnym.Albo stano-wisko bardziej odpowiedzialne, na przykład nalewanie benzyny na stacji.Takapraca nawet pobudza intelektualnie, bo trzeba wydawać resztę i wypisywać kwityosobom płacącym kartami kredytowymi.Mogę zaproponować dwadzieścia pięćgodzin tygodniowo i najniższą stawkę.To nie brzmiało zachęcająco w roku, kiedybochenek chleba kosztował sześćdziesiąt centów.Krew zaczęła kapać mu z dłoni.Jak stygmaty, o tak.Mocniej zacisnął pięści,zadając sobie ból.%7łona śpi obok, bo dlaczego by nie? Nie ma żadnych proble-mów.Zgodził się zabrać stąd ją i Danny ego, uciec od dużego, złego stracha,więc nie ma żadnych problemów.Widzisz, Al, pomyślałem, że najlepiej byłoby(ją zabić).Ta myśl przyszła mu do głowy nie wiadomo skąd, naga, niczym nie upiększo-na.Zapragnął wypchnąć Wendy z łóżka, gołą, oszołomioną, ledwie zaczynającąsię budzić; chciał się na nią rzucić, chwycić ją za szyję, podobną do zielonej ga-łęzi młodej osiki, i dusić, naciskać kciukiem tchawicę, a palcami gnieść górnekręgi, podrywać głowę do góry i walić nią o deski podłogi, jeszcze raz i jeszcze,grzmocić, tłuc, miażdżyć i gruchotać.Podryguj i podskakuj, mała.Trzęś się, wiji charkocz.Zmusi ją, żeby zażyła swoje lekarstwo.Do ostatniej kropli.Do ostat-240niej gorzkiej kropelki.Niejasno zdał sobie sprawę, że skądś z zewnątrz, spoza jego gorączkowo pę-dzącego świata wewnętrznego, dobiega stłumiony odgłos.Spojrzał w przeciwle-gły kąt pokoju, gdzie Danny znów się rzucał, kręcił i wiercił w pościeli.Z głębijego gardła z trudem dobywał się cichy jęk.Co mu się śni? Sina kobieta, zmarładawno temu, człapiąca za nim po krętych korytarzach hotelu? Ale chyba nie.Cośinnego ściga chłopca w sennych majakach.Coś gorszego.Jack otrząsnął się z przykrych uczuć.Wstał z łóżka i podszedł do syna, pełenwstydu i obrzydzenia do siebie.Musi myśleć o Dannym, nie o Wendy i nie o so-bie.Tylko o Dannym.I choćby na siłę przeinaczał fakty, mimo to w głębi duszywiedział, że chłopca trzeba stąd zabrać.Wygładził mu pościel i nakrył go do-datkowo leżącą w nogach łóżka kołderką.Danny się uspokoił.Jack dotknął jegoczoła(Co za potwory harcują pod tą sklepioną kością?)i stwierdził, że jest ciepłe, lecz nie rozpalone.Chłopiec znów spał spokojnie.Dziwne.Jack wrócił do łóżka i próbował zasnąć.Sen nie nadchodził.Co za straszna niesprawiedliwość, że tak się stało pech ich prześladował.Nie mogli się od niego uwolnić nawet tutaj.Kiedy jutro po południu znajdą sięw Sidewinder, będą się mogli pożegnać ze świetną okazją pomachać jej nado widzenia, jak zwykł mawiać kolega, z którym Jack dawno temu dzielił pokój.Gdyby natomiast nie wyjechali, gdyby jakoś wytrwali do wiosny, wszystko ułoży-łoby się inaczej.Skończyłby sztukę.Obojętne jak.Dopisałby jakieś zakończenie.To, o którym pierwotnie myślał, mogłoby się wydawać wzruszająco niejasne, sko-ro sam nie potrafił się zdecydować, czy lubi swych bohaterów.Może nawet tro-chę by na sztuce zarobił, niewykluczone.A gdyby nie, Al mógłby przekonać radęnadzorczą, żeby ponownie go zaangażowała.Oczywiście przyjęto by go na okrespróbny, może aż trzyletni, gdyby jednak dalej nie pił i pisał, może nie musiałbytak długo tam siedzieć.Naturalnie dawniej niezbyt mu zależało na Stovington,dusił się tam, czuł się żywcem pogrzebany, lecz tak na to reagował, bo był niedoj-rzały.Co więcej, czyż nauczanie może sprawiać przyjemność, skoro co drugi czytrzeci dzień człowiek ma kaca i przez trzy pierwsze lekcje łeb mu dosłownie pękaz bólu? To się już nie powtórzy.Potrafi o wiele lepiej wywiązywać się ze swoichobowiązków.Tego jest pewien.Wśród takich rozmyślań wszystko mu się poplątało i zapadł w sen.Ostatniamyśl podążyła za nim w głąb jak sonda.Wydawało się, że mógłby tu znalezć spokój.Nareszcie.Gdyby tylko mu po-zwolono.Zbudził się w łazience pokoju 217.241(Znów chodziłem we śnie dlaczego? nie ma tu aparatów radiowych dotłuczenia.)W łazience się paliło, w pokoju za jego plecami panowały ciemności.Zasłonabyła zaciągnięta wokół długiej wanny na nóżkach w kształcie łap.Dywanik przedwanną był zmięty i wilgotny.Jack zaczął odczuwać strach, lecz taki jak we śnie, co wskazywało, że niejest to strach prawdziwy.Mimo to nie potrafił nad nim zapanować.Tyle rzeczyprzypominało w Panoramie sny.Podszedł do wanny i odsunął zasłonę.Leżał tam nagi, prawie nieważki George Hatfield z nożem w piersi.Wodawokół niego barwiła się jaskrawą różowością.George miał oczy zamknięte.Jegopenis kołysał się bezwładnie niczym pasmo wodorostów. George. usłyszał Jack własny głos.Na to stówo oczy George a otwarły się gwałtownie.Były srebrne, wcale nieludzkie.Jego ręce, białe jak ryby, odnalazły krawędzie wanny i George dzwignąłsię do pozycji siedzącej.Nóż sterczał mu dokładnie pośrodku piersi, między bro-dawkami.Rana nie miała brzegów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]