[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Valentine doło­żył do swojego zawiniątka kilka miękkich soczystych owoców i skiero­wał kroki wprost do tutejszej łaźni, gdzie zmył z siebie plugastwa tego poranka.Poczynając sobie jeszcze śmielej, znalazł jadalnię i sam się poczęstował zupą i duszonym mięsem.Po czym z równie obojętną mi­ną wymknął się z tarasu akurat wówczas, gdy zapadała noc.Znów spał na zaimprowizowanym leśnym posłaniu, to zapadając w płytki sen, to budząc się, prześladowany myślą o Farssalu, a gdy tylko się rozwidniło, wstał i poszedł dalej.Przed nim majaczyła zawieszo­na nad lasem biała ściana Trzeciego Progu.Odbywając podróż pie­szo, pokonywał dziennie, jak sądził, piętnaście do osiemnastu mil.Do Trzeciego Progu było jakieś pięćdziesiąt do osiemdziesięciu mil.A co potem? Ile pozostało do Świątyni Wewnętrznej? Podróż mogła trwać tygodniami.Jednak szedł dalej, nawet bardziej sprężystym krokiem; orzeźwiało go leśne powietrze.Czwartego dnia doszedł do Tarasu Wejścia.Krótka przerwa na posiłek, sen na leśnej polance - i następnego ranka osiągnął podnó­że Trzeciego Progu.Nie znał mechanizmu, dzięki któremu ślizgacze powietrzne wznosiły się na szczyt skalnej ściany.Z miejsca, do którego dotarł, wi­dać było małą osadę - zaledwie parę domków - skupioną wokół dol­nej stacji pojazdów, a także kilku akolitów pracujących na polu i kilka ślizgaczy pod skałą.Mógł czekać do nocy, aby pod osłoną ciemności wykraść jeden ślizgacz, jednak wspinanie się na zawrotną wysokość bez niczyjej pomocy i używanie sprzętu, którego nie umiał obsługi­wać, uznał za zbyt ryzykowne.Jeszcze mniej podobał mu się pomysł, aby zmuszać do pomocy akolitów.Na coś trzeba było się jednak zdecydować.Doprowadził do jakie­go takiego porządku swoje szaty, przybrał wyniosłą postawę i dostoj­nym krokiem zbliżył się do dolnej stacji ślizgaczy.Akolici - było ich trzech - spojrzeli na niego chłodno.- Czy ślizgacze są gotowe do drogi? - spytał bez zbędnych wstę­pów.- Masz coś do załatwienia na Trzecim Progu?- Mam.- Valentine obdarzył ich swoim najbardziej czarującym uśmiechem, u którego źródeł leżały odwaga, siła i pewność siebie, i przedstawił się dumnie: - Jestem Valentine z Alhanroelu, przyby­wam na specjalne wezwanie Pani.Na górze już czekają, aby mnie zaprowadzić do Świątyni Wewnętrznej.- Dlaczego nikt nam nic nie powiedział?Valentine wzruszył ramionami.- Skąd mam wiedzieć? Jakieś niedopatrzenie, jak zwykle.Czy mam tkwić tutaj, aż dotrą do was dokumenty? Czy Pani ma czekać na mnie? No, bierzcie się za ślizgacze!- Valentine z Alhanroelu.specjalne wezwanie Pani.- Akolici marszczyli czoła i potrząsali głowami, popatrując niepewnie jeden na drugiego.- To wbrew przepisom.Czy możesz powiedzieć, kto będzie ci towarzyszył na górze?Valentine wziął głębszy oddech.- Jej wysokość Wieszczka Tisana z Falkynkip we własnej osobie! - obwieścił donośnym głosem.- Ona także czeka, tracąc swój czas, pod­czas gdy wy się guzdrzecie i niepotrzebnie robicie trudności! Czy chcecie się przed nią tłumaczyć ze zwłoki? Wiecie przecież, jak potra­fi się gniewać Wieszczka!- To prawda, to prawda - przytaknęli, kiwając głowami, jak gdy­by rzeczywiście ją znali i jakby jej gniew budził w nich grozę.Valentine wiedział już, że wygrał.Dając głośno wyraz swemu zniecierpliwieniu, zmobilizował akolitów do działania, a po chwili do­siadł ślizgacza i wzniósł się łagodnie ku najwyższemu i najświętszemu ze wszystkich trzech Progów Wyspy Snu.Rozdział 10Powietrze na szczycie Trzeciego Progu było nieskazitelnie czyste i rześkie, ponieważ ostatni płaskowyż Wyspy wznosił się tysiące stóp nad poziomem morza, a otoczenie podniebnej siedziby Pani różniło się całkowicie od niżej położonych stref.Rosły tu strzeliste drzewa o ostrych jak igły liściach, symetrycznie rozłożonych konarach, a krze­wy i rośliny wokół nich odznaczały się podzwrotnikową bujnością i miały grube lśniące liście oraz twarde, elastyczne łodygi.Valentine, obejrzawszy się, nie dostrzegł już oceanu; zaledwie sięgał wzrokiem lesistych połaci Drugiego Progu i cienkiego rąbka Pierwszego.Droga wyłożona doskonale dopasowanymi kamiennymi płytami prowadziła od krawędzi Progu ku pobliskiemu lasowi.Nie wahając się ani chwili Valentine ruszył przed siebie.O najwyższym płaskowyżu wiedział tylko tyle, że znajduje się na nim wiele tarasów, a ostatni z nich jest Tarasem Adoracji, na którym pielgrzymi oczekują na we­zwanie od Pani.Nie sądził, że bez przeszkód uda mu się przejść całą drogę aż do przedsionka Świątyni Wewnętrznej, ale postanowił iść dopóty, dopóki nie zostanie zatrzymany za bezprawne wtargnięcie do tego świętego miejsca; wtedy powie swoje imię i poprosi o zaprowa­dzenie do Pani.Reszta zależy od jej miłosierdzia i łaski.Został zatrzymany, nim osiągnął pierwszy taras Trzeciego Progu.Pięcioro akolitów w szatach hierarchów, złotych z czerwonymi wypustkami, wyszło z lasu i stanęło wyczekująco w poprzek drogi.Byli to trzej mężczyźni i dwie kobiety, wszyscy w podeszłym wieku.Nie okazali lęku na jego widok.Jedna z kobiet, białowłosa, o wąskich wargach i ciemnych, sku­pionych oczach, powiedziała:- Jestem Lorivade z Tarasu Cieni i zapytuję cię w imieniu Pani, w jaki sposób się tutaj znalazłeś?- Jestem Valentine z Alhanroelu - gładko popłynęły słowa.- Je­stem zrodzony z ciała Pani i proszę, abyście mnie do niej zaprowa­dzili.Bezwstydność tej wypowiedzi nie poruszyła hierarchów.- Twierdzisz, że jesteś spokrewniony z Panią? - spytała Lorivade.- Jestem jej synem.- Jej syn nazywa się Valentine i jest Koronalem na Górze Zamko­wej.Co to za szaleństwo?- Zanieście do Pani wiadomość, że jej syn Valentine przybywa do niej, przebywszy Morze Wewnętrzne i cały Zimroel, jak również to, że jest człowiekiem o jasnych włosach.O nic więcej nie proszę.- Nosisz szaty Drugiego Progu.Nie miałeś prawa wchodzić wyżej - powiedział mężczyzna stojący obok Lorivade.Valentine westchnął.- Wiem o tym.Postąpiłem bezprawnie, samowolnie i arogancko.Przychodzę jednak w sprawie dotyczącej najwyższych władz planety.Jeśli moje przesianie dotrze do Pani z opóźnieniem, wy będziecie za to odpowiedzialni.- Nie zwykliśmy tu wysłuchiwać pogróżek - oświadczyła Lorivade.- Ja nie grożę.Mówię tylko o nieuniknionych konsekwencjach.- On jest obłąkany.Musimy go zamknąć i leczyć - powiedziała kobieta stojąca po prawicy Lorivade.- I skarcić załogę na dole - dodał drugi mężczyzna.- I zbadać, z którego jest tarasu i dlaczego pozwolono mu stam­tąd odejść - dorzucił trzeci.- Proszę tylko, byście przekazali Pani wiadomość - powiedział spokojnie Valentine.Otoczyli go ciasno i zwartą grupą żwawo ruszyli przez las do miej­sca, gdzie oczekiwały na nich trzy ślizgacze i gromada młodych akoli­tów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •