[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie ma mowy.Na to trzeba minimum dwóch godzin.Powiedziałbym nawet trzech.Czegoś takiego Fontana się nie spodziewał.Zastanawia się.Szuka jakiegoś cienia niepewności w moim spojrzeniu, kroplipotu na moim czole, nietypowego rozszerzenia zrenic.Wreszciepatrzy na zegarek.- To daje osiemnastą trzydzieści.- Jaką mam gwarancję.?Gwałtownie się odwraca.Wściekły.- %7ładnej.Nie dostrzegł mojego popłochu.Ja natomiast właśniewychwyciłem moment istotnego przechyłu: dla niego już niejestem tylko zadaniem do wykonania, stałem się obiektemprywatnej nienawiści.Mimo całej jego fachowości kilka razyzapędziłem go w kozi róg.Traktuje teraz sprawę honorowo.W kilka sekund jezdnia opustoszała.Charles, któremu udałosię dowędrować do latarni, podejmuje wreszcie samodzielnąprzeprawę chodnikiem.Kładę dłoń na jego ramieniu.Już tylko Charles mi został.Całujemy się.To śmieszne, ale pachnie wiśniówką.Już dobredziesięć lat nie czułem tego zapachu.- Coś mi się zdaje, że jesteś w tarapatach - mówi Charles.- Chodzi o moją żonę, Nicole.Sam nie wiem, co tu jeszcze robię.Powinienem już pędzić donajbliższego komputera, wejść do sieci, zgarnąć łopatą kasę,napełnić kubeł i wysypać do studni Exxyalu.Zamiast tego stojęw miejscu.W ręku trzymam klucze do naszego nowegomieszkania.Jest do nich przyczepiona mała plastikowaplakietka, taka jak przy pękach kluczy w agencjinieruchomości.Spoglądam na adres.Dobry Boże, przecież toniedaleko avenue de Flandre.Same bloki i wieżowce.Już zezdjęć można było się domyślić.To sprawia, że podejmujędecyzję.- Twoja żona nie przyszła? - pyta Charles.Myśląc o tych pieniądzach, dwadzieścia, sto, tysiąc razywyobrażałem sobie wytworny apartament, jaki zafundujemysobie z Nicole, i piękne mieszkania dla naszych córek.- Nie przejmuj się, na pewno czeka w domu.Już widzę w nim nasze koszmarne meble kuchenne.Wsalonie dywany spłowiałe jak jej sweter.Cholera.Po tym, coprzeszliśmy, wszystkiego jednak nie oddam.Rouen to dwiegodziny jazdy.Da się zrobić.Mam trzy godziny.Nie zrobią jejnic złego.Nie mogą.Nie tkną jej.Ale najpierw muszę do niejzadzwonić.- Masz komórkę?Charles nie za bardzo nadąża.- Twoja komórka.Dociera do niego.Zaczyna szukać telefonu, zajmie mu tochyba ze dwa lata.- Pomogę ci.Wkładam dłoń do kieszeni, w stronę której zmierzała jegoręka.Wybieram numer Nicole.Przypomina mi się jej aparat,stary grat, z którym za żadne skarby nie chciała się rozstać.Lucie i Mathilde od lat z niej kpiły.W pomarańczowejobudowie, horror, prawie pierwsza generacja, waży z tonę,ledwie się mieści w dłoni.Drugiego takiego nie ma na całymświecie.Mówi zawsze: zostawicie w spokoju moją starąkomórkę, jest moja i świetnie działa.Ale kiedy padnie - czy staćją będzie na kupno nowej?Głos kobiety.To musi być Yasmine, młoda Arabka z akcji zzakładnikami.- Dzwonisz do żony? - pyta Charles.- Chcę rozmawiać z żoną! - wrzeszczę.Dziewczyna waży za i przeciw.Mówi: Chwileczkę.Wreszcie Nicole.- Nie skrzywdzili cię?Tak brzmi moje pierwsze pytanie.Bo mnie już skrzywdzili, ito bardzo.Czuję mrowienie we wszystkich palcach.Nawet wtych już niesprawnych.- Nie - mówi Nicole.Ledwie poznaję jej głos.Zupełnie bezdzwięczny.Jej strachjest wręcz namacalny.- Nie chcę, żeby cię skrzywdzili, Nicole.Nie bój się.Niepowinnaś się bać.- Mówią, że chcą pieniędzy.Jakich pieniędzy, Alain?Płacze.- Zabrałeś im pieniądze?To zbyt skomplikowane, żeby jej teraz wyjaśniać.- Dam im wszystko, czego chcą, Nicole, przyrzekam ci.A tymi przyrzeknij, że cię nie tkną!Nicole nie może mówić.Płacze.Mówi coś, czego nierozumiem.Próbuję utrzymać kontakt.- Wiesz, gdzie jesteś, Nicole? Powiedz mi, czy wiesz, gdziejesteś?- Nie.Mówi to jak mała dziewczynka.- Skrzywdzili cię, Nicole?- Nie.Tylko raz słyszałem ją tak płaczącą.To było przed sześciu la-ty, kiedy umarł jej ojciec.Osunęła się wtedy na podłogę wkuchni i płakała, wyrzucała z siebie bezładne słowa, straszliwąrozpacz, i ten sam głos, wysoki, przypominający krzyk.- Wystarczy - mówi Arabka.Odbiera telefon Nicole.Przerywa połączenie.Stoję jakwmurowany w chodnik.Ta cisza ma w sobie brutalnąnieodwracalność.- To była twoja żona? - pyta Charles, jak zawsze o dwiedługości do tyłu.- Jesteś w tarapatach, co?Charles to miły gość.Nie zajmuję się nim, nie odpowiadammu na pytania, a on wciąż cierpliwie ze mną stoi.Zamarynowany w swoim wiśniowym zapachu.Zatroskany omnie.- Potrzebuję samochodu, Charles.Teraz, natychmiast.Charles aż zagwizdał.Faktycznie, nie będzie to proste.Mówię:- Słuchaj, zbyt długo byłoby ci wyjaśniać.Powstrzymuje mnie.Gestem prostym, niemal precyzyjnym.Nie sądziłem, że go jeszcze na coś takiego stać.- Mną się nie przejmuj!Krótka chwila ciszy.A potem:- Dobra - mówi.Wyciąga z kieszeni kilka zmiętych banknotów i zaczyna jewygładzać z zamiarem policzenia.- Taksówki są tam - mówi, ruchem głowy wskazując jakiśpunkt za sobą.Co do mnie, to nie muszę liczyć, wiem, ile mi przed chwiląwręczyli w kancelarii więziennej.Mówię:- Mam dwadzieścia euro.- A ja.- liczy Charles, zataczając się.Trwa to mnóstwo czasu.- Też dwadzieścia! - woła nagle.- Tyle samo!Potrzebuje dobrej minuty, by uwierzyć w tak niesamowiteodkrycie.- Na cały bak nie wystarczy, ale powinno się udać.48Taksówka szybko dojechała.Jestem ogromniepodekscytowany, adrenalina w moich żyłach nie krąży, agalopuje.W dziesięć minut założyłem lewar pod renault 25Charles a, usunąłem klocki i z powrotem postawiłem go nakołach.Charles kiwa się w przód i w tył, jak zwykle trochę nienadążając.Dla niego wszystko dzieje się straszliwie szybko.Takszybko, że o piętnastej czterdzieści pięć, po zatankowaniu nastacji obok Leclerca na końcu jego ulicy, mijamy już PorteMaillot i pięć minut pózniej wyskakujemy na autostradę.Niema korków.Mam wrażenie, że układ kierowniczy w samocho-dzie jest trochę obluzowany.A to, że mam tylko połowęsprawnych palców, nie ułatwia sprawy.Porównuję czas nazegarku i na tablicy rozdzielczej.- Och, jest w porządku - mówi Charles, spoglądając na swójbabiloński czasomierz - nie przyspieszy nawet o minutę nakwartał.Szybki rachunek.To mi daje nieco ponad dwie godziny.Dzwonię do informacji, proszę o połączenie z rafinerią Exxyaluw Sarqueville. Aączę , mówi chłopak.Proszę do telefonu PaulaCousina.Rozmawiam najpierw z jedną dziewczyną, potemdrugą.Powtarzam, że chcę rozmawiać z Paulem Cousinem.Nie ma go.Gwałtownie hamuję.Charles ściska swoją butelkę wiśniówki między udami,odwraca się najszybciej, jak potrafi, i patrzy przez tylną szybę,czy nie najeżdża na nas jakaś ciężarówka.- Jak to, nie ma go?- Jeszcze go nie ma.- Ale dziś pracuje?Dziewczyna sprawdza w swoim kalendarzu.- Tak, ale będzie dość zajęty.Rozłączam się.Dla mnie będzie.Zebranie nie zebranie,spotkanie nie spotkanie, ale będzie.Odpędzam od siebie obrazNicole, głos Nicole, nie wiem, gdzie ją trzymają, ale doosiemnastej trzydzieści nic jej nie zrobią.Do tej pory załatwięsprawę.Pieprzyć cię, Fontana.Zaciskam zęby.Gdybym mógł, zacisnąłbym również palce nakierownicy, aż popękałyby mi stawy, już i bez tego w strzępach.Charles wpatruje się w autostradę.Chowa z powrotem swojąbutelkę wiśniówki pod siedzenie.Ogromne chromowane ruryodgrywające rolę zderzaków sięgają do wysokości jednejtrzeciej przedniej szyby, zasłaniając część drogi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]