[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.We właściwym czasie purpurowe kwiaty zamienią się w torebki nasienne wypełnione jedwabistymi włóknami.Włókna zostaną rozdzielone, a potem splecione w jedwabistą przędzę.- Spójrz tam, Simonie! - Loyse podeszła do muru wskazując na zbudowaną z czterech bloków niewielką niszę.Stała tam niezdarnie wyrzeźbiona postać - ale można ją było doskonale rozpoznać po charakterystycznym nosie w kształcie ptasiego dzioba.Ktokolwiek uprawiał to pole, oddał je pod opiekę Volta.Ale Simon dostrzegł coś więcej - ścieżkę, która nie była częścią starej drogi, lecz odgałęziła się od niej i nikła z oczu po drugiej stronie otaczającego pole muru.- Wracaj.- Nie wątpił już, że poszli w niewłaściwym kierunku, w głąb moczarów Toru.Ale czy mogli zawrócić? Przecież powrót w pobliże samolotu mógł równać się oddaniu w ręce wroga.Loyse zrozumiała, co miał na myśli.- Ta droga prowadzi dalej.- ściszyła głos do ledwo słyszalnego szeptu.Rzeczywiście, wyboista, nierówna droga sprawiała wrażenie opustoszałej.Może nie była główną arterią komunikacyjną Torańczyków.Musieli iść naprzód, nie mogli zawrócić.Dalej nie napotkali już otoczonych murami pól uprawnych.Zniknęły nawet rozrzucone w nieładzie kamienne bloki prastarych ruin.O istnieniu starej drogi przypominał im teraz spotykany od czasu do czasu nie porośnięty trawą skrawek bruku.Dokuczliwe pragnienie przemieniło się w piekielne męczarnie, w ustach i gardle czuli ból niemal nie do zniesienia.Simon zobaczył, że Loyse zachwiała się i objął ją ramieniem.Oboje słaniali się na nogach, kiedy dotarli do końca drogi - kamiennego muru, którego przedłużeniem była przepaść jakby żywcem wyjęta z nocnych koszmarów, wypełniona błotem, szlamem i duszna od smrodu.Loyse krzyknęła i odwróciła głowę ku Simonowi, kiedy jednym gwałtownym ruchem cofnął się przed czekającą na nich otchłanią.ODNAJDUJE SIĘ JAELITHE- Nie mogę dalej iść.- szepnęła Loyse.Słaniała się na nogach i Simon podtrzymywał ją z coraz większym wysiłkiem.Widok ohydnego trzęsawiska, kończącego tamtą drogę, odebrał jej wraz z nadzieją resztki sił.Simon również znajdował się w niewiele lepszej sytuacji.Wymęczyły go pragnienie i głód.Podtrzymywał Loyse, gdyż wiedział, że jeśli teraz usiądą, nie podniosą się więcej i stracą ostatnią szansę na wydostanie się z kraju Torańczyków.Miał silne zawroty głowy, z wyczerpania migotały mu przed oczami czarne płatki.Dlatego nie zauważył pierwszej z kul, które spadły na środek drogi i rozerwały się, wyrzucając w powietrze chmurę białych jak mąka cząstek.Zachował jeszcze na tyle przytomność umysłu, że usiłował cofnąć się chwiejnym krokiem, pociągając na sobą Loyse.Za późno.Ze wszystkich stron już ich otaczał kłębiący się obłok białego pyłu, który zamienił się w cienką ścianę.Zostali uwięzieni w środku białego pierścienia.Simon przyciskał do siebie Loyse, trzymając w ręku gotowy do strzału pistolet.Ale przecież nie można walczyć z podnoszącą się powoli chmurą.Simon nie miał żadnych wątpliwości, że to był rozmyślny atak.- Co.? - ochrypłym głosem wykrztusiła Loyse.- Nie wiem! - odpowiedział, lecz był świadomy, że nie wolno im przekroczyć granic chmury.Świeże płatki unosiły się tuż nad kulami, z których się wydobyły, jak związane niewidzialnymi nićmi.Biała ściana była cienka i Simon dość dobrze widział najbliższe otoczenie.Wcześniej czy później ktoś zbliży się do pułapki - a wtedy nadejdzie jego kolej.W pistolecie miał magazynek pełen trzycalowych, cienkich jak igły strzałek.Chmura zaczęła się poruszać, wirując wokół nich coraz szybciej, aż w końcu Simon nie mógł już rozróżnić poszczególnych cząstek, widział tylko nieprzejrzystą, mlecznobiałą wstęgę.- Simonie, zdaje mi się, że nadchodzą! - Loyse odsunęła się nieco na bok, trzymając dłoń na rękojeści sztyletu.- Ja też tak sądzę - odparł.Ale nie dano im żadnej szansy obrony.Wewnątrz otaczającego ich pierścienia upadła i rozbiła się inna kula.Nie wydobyło się z niej nic, co mogliby dostrzec.Tylko nagle bezwładnie osunęli się na ziemię, wypuszczając z dłoni broń, której nie zdążyli użyć.Simon miał wrażenie, że olbrzymi niewidzialny ciężar przygniata mu pierś.Nie mógł w ogóle oddychać.Ze wszystkich sił pragnął tylko jednego - znów odetchnąć, wciągnąć w płuca powietrze.Otworzył oczy.Dusił się, krztusił w gryzących oparach wydobywających się z talerza, który ktoś trzymał koło jego głowy.Gwałtownym ruchem odsunął się od tego narzędzia tortur i stwierdził, że znów może i oddychać, i widzieć.Rozejrzał się dookoła.Blade przyćmione światło pochodziło z jarzących się gron, umieszczonych wysoko na ścianach, w nieregularnych odstępach.Od kamiennych ścian ciągnęło chłodem i wilgocią.Simon spojrzał na osobę trzymającą w ręku dymiący talerz.W słabym świetle nie mógł dostrzec wszystkich szczegółów, ale i to, co zobaczył, niezmiernie go zaskoczyło.Simon leżał na łożu, tamten siedział na stołku.Mężczyzna był niski, lecz potężnie zbudowany, dlatego jego ciało sprawiało wrażenie zdeformowanego.Miał długie, sięgające kolan ręce i zbyt krótkie, grube nogi.Dużą głowę pokrywał delikatny ciemny puszek, zupełnie nie przypominający włosów.Rysy twarzy były zaskakująco regularne i na swój sposób piękne w tchnącej grozą odmienności, jakby kryły uczucia mające niewiele wspólnego z uczuciami ludzi takich jak Simon.Torańczyk wstał.Simon pomyślał, że musiał być bardzo młody: w jego niekształtnym ciele kryło się coś niezgrabnego, niezręcznego, właściwego dorastającym chłopcom
[ Pobierz całość w formacie PDF ]