[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Niech się pan napije.Posłuchał mojej rady, patrząc na mnie ze złością w oczach.- To po prostu wstrętne miejsce - burknął.- Jak żona opuszcza faceta, a on nawet nie wie, gdzie ona się podziewa.może z jakimś innym gościem.Zacisnął stalową pięść.Po chwili rozluźnił uścisk i nalał sobie do połowy.Butelka się kończyła.Wychylił szklankę jednym łykiem.- Mówię do pana jak dziad do obrazu - poskarżył się - ale już mi wszystko jedno.Mam dość samotności.Wyszedłem na frajera, ale ja też jestem człowiekiem.Wyglądała - jak Beryl.Ta sama figura, takie same włosy, ten sam sposób chodzenia.U diabła, mogły być siostrami.Z jedną drobną różnicą - jeśli pan chwytasz.Łypnął na mnie spod oka, coraz bardziej pijany.Zrobiłem budzącą zaufanie minę.- Byłem tam na wzgórzu, paliłem śmieci - rzucił naburmuszony, pokazując kierunek ręką.- Wyszła na tylny ganek w piżamie, która była przezroczysta jak celofan.W ręku trzymała dwie szklanki.Uśmiechała się do mnie, mrużąc te swoje łóżkowe oczy."Napij się, Bill".Jasne, że się napiłem.Wypiłem dziewiętnaście kolejek.Myślę, że wie pan, co się potem stało.- To samo, co przytrafiło się już wielu porządnym facetom.- Zostawił ją tu samą, ten skurwysyn! A sam zabawia się w Los Angeles.I Beryl mnie porzuciła - w piątek będzie dwa tygodnie.Zesztywniałem.Zesztywniałem tak, że czułem, jak po kolei tężeją mi wszystkie mięśnie.W piątek będzie dwa tygodnie - to znaczy tydzień przed zeszłym piątkiem.A zatem dwunastego sierpnia, w dniu, w którym pani Julia Melton wyjechała ponoć do El Paso, w dniu, w którym zatrzymała się w hotelu Olimpia u podnóża gór.Haines odstawił pustą szklankę i sięgnął do zapinanej na guzik kieszeni koszuli.Podał mi wystrzępioną kartkę papieru.Rozłożyłem ją ostrożnie.Pisana była ołówkiem."Prędzej padnę trupem, niż będę dalej żyła z tobą, ty podły oszuście.- Beryl".I nic więcej.- To nie była pierwsza zdrada - powiedział Haines, chichocząc rubasznie.- Ale pierwszy raz mnie przyłapała.Zarechotał.Zaraz jednak znów spochmurniał.Oddałem mu kartkę, schował ją i zapiął kieszeń.- Po co ja to panu opowiadam? - burknął.Sójka zrugała pstrego dzięcioła, a ten zaskrzeczał na nią zupełnie jak papuga.- Jest pan samotny - stwierdziłem.- Powinien pan wreszcie zrzucić ten ciężar.Niech pan się jeszcze napije.Ja już mam dość.Był pan poza domem tego wieczoru, kiedy żona odeszła?Pokiwał smętnie głową i siedział z butelką między nogami.- Pokłóciliśmy się i pojechałem na północny brzeg do kumpla.Czułem się jak kozi bobek.Musiałem sobie poprawić humor i trochę się napić.Tak też zrobiłem.Wróciłem może o drugiej nad ranem - kompletnie ululany.Ale zaparkowałem zgrabnie, sprawowałem się cichutko jak mysz pod miotłą.Tymczasem jej już nie było.Zostawiła tylko tę kartkę.- To było tydzień przed zeszłym piątkiem, tak? I od tego czasu nie dała znaku życia?Byłem trochę za bardzo dociekliwy.Spojrzał na mnie podejrzliwie, ale zaraz się rozchmurzył.Łyknął z butelki, a potem przyjrzał się jej pod słońce.- Człowieku, koniec już blisko - powiedział.- A tamta też się zmyła.Pokazał kciukiem na drugą stronę jeziora.- Może się pobiły - dodał.- A może pojechały razem.Zaśmiał się ochryple.- Nie zna pan mojej małej Beryl.Straszna z niej tygrysica, jak już się zdenerwuje.- Zdaje się, że pod tym względem jedna warta drugiej.Czy pańska żona miała samochód? No bo przecież pan był wtedy samochodem.- Mamy dwa fordy.Mój ma sprzęgło i hamulec po lewej stronie, pod dobrą nogą.Ona pojechała swoim.Wstałem, podszedłem do brzegu jeziora i wrzuciłem niedopałek.Woda była granatowa, sprawiała wrażenie głębokiej.Najwyraźniej przybrała od wiosennych powodzi i w niektórych miejscach sięgała szczytu tamy.Wróciłem do Hainesa.Dopijał ostatnich kropli whisky.- Musimy zdobyć więcej gorzały - rzucił ochryple.- Ma pan u mnie flaszkę.Sam pan prawie nic nie wypił.- Piłem tam, gdzie kupiłem butelkę - uspokoiłem go.- Jeśli pan pozwoli, chciałbym teraz obejrzeć domek.- Jasne.Pójdziemy naokoło jeziora.Nie ma mi pan za złe tej gadaniny o Beryl?- Czasem trzeba powiedzieć, co się ma na wątrobie - stwierdziłem.- Moglibyśmy pójść tamą.Oszczędziłby pan sobie chodzenia.- Nie, do diabła.Dobry ze mnie piechur, choć na takiego nie wyglądam.A od miesiąca nie obchodziłem jeziora.Wstał, wszedł do domku i wrócił po chwili z pękiem kluczy.- Chodźmy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]