[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przy wejściu do instalacji nie postawiono żadnego strażnika; byłoby to czyste marnowanie siły roboczej.Człowieczy mieszkańcy rzadko wychodzili na zewnątrz, a nie upoważnionych tranów nigdy nie wpuszczano do środka.Tym niemniej, zdaniem Ethana i Septembra, Blanchard i Moware stracili kilka bezcennych minut, żeby jak najdokładniej upewnić się, czy nie ma czujników alarmowych.Tranowie kłębili się bez celu za ludźmi, wyobrażając sobie, że zza tej masywnej przegrody już pachnie im lodowata wolność.Geofizyk, Hwang i Semkin pracowali przez kilka minut nad mechanizmem drzwi, potem wszyscy dali krok w tył.Blanchard coś podłączył, jakiś motor ożył, drzwi podjechały do góry i odchyliły się cicho w tył.Wszyscy wstrzymali oddech, ale nie rozwrzeszczały się za nimi żadne syreny, żadne klaksony nie rozdarły ciszy nocnej.Na nagim zboczu na zewnątrz tylko nieustanny wiatr jęczał zachęcająco.Teraz nic już nie zdołałoby powstrzymać tranów.Marynarze i żołnierze wylali się przez otwór i zebrali na wymiecionym, płaskim obszarze, który wycięto z granitowego masywu.Wsysali świeże, zimne powietrze, rozpościerali dany i z czystej radości kręcili się jak frygi na spłachetkach lodu.Po lewej ich ręce znajdowała się ścieżka, która prowadziła w dół do uśpionego Yingyapinu.Dwa różne księżyce Tran-ky-ky oświetlały biegnącą zakosami, ciemną wstęgę, mi – gocącą na jaśniejszej skale.W niedoszłej stolicy Tran-ky-ky paliło się jeszcze mimo tak późnej pory kilka świateł.Kiedy Blanchard zamykał za nimi drzwi, Ethan już ruszał w dół.Przytrzymała go pazurzasta dłoń.Ethan odwrócił się i zobaczył, że z wysoka jarzą się w jego stronę kocie oczy Hunnara Rudobrodego.Rycerz uśmiechał się radośnie.– Można szybciej, mój przyjacielu.– Odwrócił się, pokazując szerokie plecy.– Właź.Obejmij mnie nogami w pasie tuż pod miejscem, gdzie przyrośnięte są dany.– Ja nie.– Nie sprzeczaj się.W tamtym miejscu my polegaliśmy na waszej mądrości.Na zewnątrz, na prawdziwym świecie, wy musicie słuchać nas.– Pokazał łapą i Ethan zobaczył jak Hwang i pozostali naukowcy wspinają się na grzbiety krzepkich żeglarzy.Drzwi się już zamykały, gdy wyturlał się spod nich Blanchard, o włos unikając zmiażdżenia.Podniósł się zadyszany, osłona hełmu mu się chwilowo zamgliła.W jego glosie słychać było uniesienie.– Niczego takiego nie robiłem od czasów uniwersyteckich.Trochę to przypomina jakąś skomplikowaną grę.– Odwrócił się twarzą do drzwi, które tymczasem stały się znowu częścią zbocza.– To trzydziestosekundowe nagranie wciąż jeszcze ich robi w balona.– Miejmy nadzieję, że nie przestanie.– Ethan wdrapał się na grzbiet Hunnara i oplótł palcami pasy, którymi spięte były dwie części kamizeli ze skóry hessavara.Nogami objął rycerza w pasie.– Co teraz?– A to.Hunnar ciężkim krokiem podszedł na skraj czegoś, co na oko wyglądało Ethanowi na pionową ścianę.Po bliższym zbadaniu można było się zgodzić, że spadek nie jest całkiem pionowy.Nigdy za bardzo nie lubił wysokości.W tym miejscu wylewano wodę, żeby utworzyła się gładka wstęga lodu w dół aż na nabrzeże.W świetle księżyca połyskiwała ona, jak zamarznięty wodospad.Zaczął właśnie mówić: Nie możesz.! – kiedy Hunnar odepchnął się i poleciał w pustkę.Spadali.Naokoło osłony jego hełmu porykiwał wiatr.Rycerz rozłożył swoje potężne ramiona, rozpostarł błoniaste dany na maksymalną szerokość – tym razem nie po to, żeby łapać wiatr, tylko żeby zmniejszyć szybkość zjazdu.Zdaniem Ethana wcale nie zwolnili.Wpijał więc palce w pasy z hessavara, a jego serce wyruszyło w pośpieszną wędrówkę w kierunku gardła.To w ten sposób miejscowi tranowie, Corfu i jemu podobni, wracali z instalacji z powrotem do Yingyapinu.Nie dla nich tracenie całych godzin na mozolne schodzenie zakosami po ścieżce.Przypominało to Ethanowi zjazd po skoczni narciarskiej, tylko że na dole nie czekało na nich żadne zakrzywienie toru do góry.Wyłącznie lita skała i kawałek czegoś, co wyglądało jak teren dużo za szczupły, żeby się na nim dało wyhamować.Ośmielił się otworzyć oczy i zobaczył resztę tranów mknących w dół po lodowym jęzorze.Niektórzy nieśli na plecach swoich człowieczych towarzyszy.Jeden mocarny żeglarz trzymał na grzbiecie Skuę Septembra.Kiedy Ethan spojrzał na przyjaciela, ten jak szalony zaczął machać w jego kierunku.Było jasne, że Skua wspaniale bawi się przy tym niemal samobójczym zjeździe.Chyba cudem znaleźli się na dole stoku cali i zdrowi.Dygocąc Ethan ześlizgnął się z pleców Hunnara i usiłował doprowadzić swój oddech i bicie serca do normy.Odchylił przy tym głowę do tyłu i wpatrzył się w półkę skalną, która wyznaczała położenie wejścia do instalacji, skąd właśnie uciekli.Półka wyglądała jak cienka kreska na tle jaśniejszego kamienia, nieprawdopodobnie wysoko.September podszedł do niego wielkimi krokami i klepnął go po plecach.– Ale jazda, no nie, mój chłopcze?– Mógłbym żyć i bez takich wrażeń.– Ethan wciąż jeszcze gwałtownie łykał powietrze przez membranę osłony hełmu.Chociaż miał wielką ochotę odrzucić do tyłu kaptur i osłonę, nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby to zrobić teraz, podczas najzimniejszej części nocy.Gdyby porywacze chociaż trochę pomyśleli, pozabieraliby im kombinezony i wymienili je na zwykłe dresy, czy jakąś inną tego typu odzież.To by z góry wykluczyło wszelkie możliwości ucieczki dużo bardziej skutecznie niż najmocniejsze nawet zamki czy najgrubsze drzwi.Antal jednak nie zawracał sobie tym głowy.Czemu miał się martwić? Więźniowie byli bezpiecznie zamknięci pod kluczem i stale pod okiem kamer inwigilacyjnych.Żadną miarą nie mogli uciec.Po tym zapierającym dech w piersi zjeździe znaleźli się na skalistej półce tuż poza obrębem miasta.Ludzie dochodzili do siebie po locie prosto w przepaść, a tranowie naradzali się.Hunnar, Elfa, Grurwelk i Ta-hoding dołączyli do nich chwilę później.– Sądzimy, że bezpieczniej będzie unikać miasta.Chociaż o tej porze na zewnątrz nikt nie powinien się kręcić, nigdy nie można być pewnym, kiedy się trafi nocny patrol.Naokoło portu biegną lodowe ścieżki.Im dalej będziemy się trzymać od zamieszkanych terenów, tym lepiej.Zajmie nam to trochę więcej czasu.– W świetle księżyca Hunnar naszkicował trasę na skale.Po drugiej stronie portu, wciąż przycumowana do tego doku, do którego przybili, czekała ze zrefowanymi żaglami Slanderscree, jak pogrążona w marzeniach śpiąca królewna.– Objedziemy dookoła tędy i tędy, a potem przejedziemy przez port.September z namysłem przyglądał się proponowanej trasie.– Strasznie będziemy odsłonięci tam na lodzie.W ogóle nie ma się gdzie ukryć.– Strażnicy Corfu powinni się tłoczyć wokół ogniska albo jednego z waszych magicznych ogrzewaczy od strony miasta.Nie ma żadnego powodu, by mieli podejrzewać, że nie siedzimy szczelnie zamknięci wewnątrz tej góry.Co do zdrajców ze Slanderscree, no cóż, jeżeli sumienie będzie ich gryzło, tak jak powinno, ich odpoczynek będzie mniej spokojny, ale również nie powinni wystawiać warty na statku, który już jest pod strażą.Podjeżdżając więc od strony portu unikniemy oczu tych wszystkich, którzy mogą nie spać.– Nie widzę, żebyśmy mieli jakąś inną szansę – ośmielił się wtrącić Ethan.– Poza tym im szybciej się ruszymy, tym będzie ona większa.Tempo bardzo dobrze nam na razie służyło.Hunnar szeroko się do niego uśmiechnął.– Gotów więc jesteś, przyjacielu Ethanie, na następną jazdę?– Jak długo nie będzie ona odbywać się w pionie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]