[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Uświadamiał sobie, że znajduje się na równinie tak monotonnej i płaskiej jak dno doliny na pustyni Mohave, na trasie do Los Angeles, ale nie rozpoznał krajobrazu, bo ciemność była głęboka jak śmierć.Wiedział, że coś pędziło ku niemu przez mrok, coś niewyobrażalnie dziwnego i wrogiego, potężnego i śmiertelnego, wiedział instynktownie, że to nadchodzi, dobry Boże, nie miał jednak pojęcia, z której strony.Z lewej, prawej, z przodu, od tyłu, z ziemi pod jego stopami, albo z czarnego jak smoła nieba nad jego głową.To mogło nadejść zewsząd.Czuł to, obiekt o tak kolosalnych rozmiarach i ciężarze, że atmosfera na jego drodze była poddana kompresji, a powietrze gęstniało, w miarę jak to nieznane niebezpieczeństwo coraz bardziej się przybliżało.Prosto na niego, bliżej, bliżej, a on jest bezbronny.Wtedy usłyszał Emily, błagającą o pomoc, wołającą swojego tatę, i także Charlotte, ale nie wiedział, gdzie one są.Biegł to w jedną, to w drugą stronę, ale ich przerażone głosy zdawały się zawsze dobiegać zza jego pleców.Nieznana groźba zbliżała się, zbliżała, dziewczynki były przerażone i płakały, Paige wołała go głosem nabrzmiałym ze strachu.Marty łkał z bezsilności.O dobry Jezu – to wszystko było niemal nad nim, ta rzecz, czymkolwiek była, tak niepowstrzymana jak spadający księżyc, zderzające się światy, ciężar ponad wyobrażalną miarę, tak pierwotna jak siła, która stworzyła wszechświat i tak niszcząca jak przeznaczenie, które pewnego dnia przyniesie mu kres, a Emily i Charlotte krzyczą, krzyczą.Na zachód od Painted Desert, za Flagstaff w Arizonie, krótko przed piątą rano w poniedziałek, wirujące płatki śniegu spadają z ciemnego jeszcze nieba, a zimne powietrze przypomina skalpel, który tnie jego kości.Brązowa skórzana kurtka, którą wyjął z garderoby Jacka, nie jest dostatecznie ciepła.Drży, wlewając do baku hondy paliwo na samoobsługowej stacji.Gdy jest znów na międzystanowej 40, zaczyna trzystupięćdziesięciomilową podróż do Barstow w Kalifornii.Impuls, pod wpływem którego wciąż podąża na zachód, jest tak nieodparty, że czuje się równie bezradnie jak asteroid, na którego działa potężna ziemska grawitacja, niepowstrzymanie pchany ku straszliwej katastrofie.Przerażenie wyrwało go ze snu o ciemności i nieznanej groźbie: Marty Stillwater usiadł wyprostowany na łóżku.Jego pierwszy świadomy oddech był tak głośny, że Marty obawiał się, że obudził Paige, ale ona spała nieporuszona.Czuł chłód, ale oblepiała go także skorupa potu.Powoli jego serce uspokajało się, nie waląc już z taką przerażającą siłą.Sypialnia, rozjaśniona jarzącą się zielenią cyfr na zegarze elektronicznym, czerwoną lampką przy telewizorze i światłem zza okna, nie była tak czarna jak równina ze snu.Ale nie mógł znów się położyć.Ten koszmar był bardziej wyrazisty i przerażający niż wszystko, co dotąd mu się przyśniło.Nie był zdolny do normalnego snu.Wysunął się spod kołdry i podreptał na bosaka do najbliższego okna.Przyglądał się niebu nad dachami domów po drugiej stronie ulicy, jakby szukał czegoś na ciemnym sklepieniu.Gdy jednak zauważył, że czerń nieba rozjaśnia się i przechodzi w głęboki szary błękit nad wschodnim horyzontem, zbliżający się świt napełnił go irracjonalnym strachem, takim samym, jaki przeżył sobotniego popołudnia w swoim gabinecie.Gdy do nieba podpełzła kolorowa jasność, Marty zaczął się trząść.Starał się panować nad sobą, ale dreszcze nasilały się.Nie bał się światła, ale tego, co miał przynieść ze sobą nowy dzień, jakąś nie nazwaną groźbę.Czuł, jak wyciąga po niego ręce, jak go szuka.Była to szalona myśl, do diabła, drżał tak gwałtownie, że musiał oprzeć się jedną ręką o parapet, by utrzymać równowagę.– Co mi jest? – wyszeptał poruszony.– Co się dzieje, co mnie dręczy?Godzina za godziną strzałka szybkościomierza waha się między cyframi dziewięćdziesiąt i sto.Kierownica wibruje w jego dłoniach.Bolą go ręce.Honda tańczy, grzechoce.Z silnika dobywa się cienki, niezmienny pisk.Czerwień rdzy, biel kości, żółć siarki, purpura żył skalnych, suchych jak popiół, bezpłodnych jak grunt na Marsie, bladość piachu poznaczona wężowatymi graniami pstrokatych skał, urozmaicona tu i ówdzie obumarłymi mimozami: okrutna monotonia pustyni Mohave odznaczała się majestatyczną nieurodzajnością.Zabójca myśli o starych filmach.Osadnicy podążający na zachód.Po raz pierwszy uświadamia sobie, jak bardzo musieli być odważni.Filmy.Kalifornia.Jest w Kalifornii, ojczyźnie i królestwie filmów.Przed siebie, przed siebie, przed siebie.Od czasu do czasu, nieświadomie, wydaje z siebie jęk.Jak zwierzę umierające z pragnienia, gdy tuż obok jest ratunek, sadzawka pełna wody – ocalenie, do którego nie może dotrzeć.Paige i Charlotte wsiadały do samochodu.– Emily, pośpiesz się! – krzyknęły jednocześnie.Gdy Emily wstała od stołu i ruszyła w stronę otwartych drzwi łączących kuchnię z garażem, Marty chwycił ją za ramię i odwrócił w swoją stronę.– Czekaj, czekaj, czekaj.– Och, zapomniałam – złożyła usta do buziaka.– To potem.– A najpierw?– To.– Przyklęknął i papierowym ręcznikiem wytarł jej wąsy z mleka.– Ale paskudztwo – powiedziała.– Fajnie wyglądałaś.– Jak Charlotte.Uniósł brwi.Co?– Jest takim flejtuchem.– Nie bądź niemiła.– Ona o tym wie, tato.– Mimo wszystko.Z garażu ponownie dobiegł głos Paige.Emily pocałowała go.– Nie sprawiaj swojej nauczycielce zbyt wiele kłopotu – powiedział Marty.– Nie więcej niż ona mnie – rzekła Emily.Pod wpływem nagłego impulsu przyciągnął ją do siebie i objął mocno.Nie chciał, by odeszła.Pachniała mydłem Ivory, szamponem dla dzieci i płatkami owsianymi.Nigdy nie czuł niczego słodszego.Jej plecy wydawały się niepokojąco małe pod dotykiem jego dłoni.Była tak delikatna, że wyczuwał bicie serca nie tylko w jej klatce piersiowej, która stykała się z jego ciałem, ale też pod łopatką i kręgosłupem, gdzie spoczywała jego dłoń.Miał wrażenie, że stanie się coś strasznego i że nigdy już jej nie zobaczy.Musiał ją puścić albo wyjaśnić powody, dla których nie chciał się z nią rozstać.A tego nie mógł przecież zrobić.Widzisz, kochanie, problem w tym, że coś jest nie tak z głową taty, i wciąż męczą mnie te straszne myśli, że stracę ciebie, Charlotte i mamę.Słuchaj, wiem, że nic się nie stanie, naprawdę, bo cały problem tkwi w mojej głowie.Wielki guz czy coś takiego.Czy potrafisz wymówić słowo „guz”? Wiesz, co to jest? No cóż, zamierzam pójść do lekarza i wyciąć to, po prostu wyciąć ten zły, stary guz, a wtedy będę zdrowy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •