[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie.Rozległo się wycie.- Moser.Stary Ken się zawahał.- Tak.- Patrzył ze złością, jak zebrani się ucieszyli.- Preston.- Nie.- Bankier wbił wzrok w stół, podczas gdy tłum buczał z niezadowoleniem.- Spencer.Zapadła cisza.Oczywiste było, że Stratton zagłosuje "tak", dlatego głos Spencera był decydujący.Młody sklepikarz wyglądał na zakłopotanego.Spoglądał raz na Mosera, to znów na Kenta.- Czy on kiedykolwiek wydorośleje? - mruknęła Sophie Wilkins.- Tak - zdecydował się Spencer.Natychmiast zagłuszyła wszystko burza oklasków i radosnych okrzyków.Szkoła szybko opustoszała.- Odwołają się do sądu - powiedział Kent.- Przegrają apelację - uspokoił go Zinser.- Nie martw się.To nasze miasteczko.Schował swoje notatki i inne papiery do teczki.Springer przeciągnął się z ulgą.Marzył o prysznicu i kilku godzinach snu.Przez świetliki w suficie sali wpadało światło poranka.- Dobranoc wszystkim.Dobrze poszło, Sophie.Wyszedł słysząc przyjemny chór rozespanych głosów, odpowiadających mu "dobranoc".Było pusto, jeśli nie liczyć kilkorga ludzi, który wyszli z zebrania ostatni, tak jak on.Przeszedł przez ulicę i właśnie miał skręcić do siebie, kiedy zobaczył jedno z niebieskich kombi, należących do Błękitnego Bractwa, zatrzymujące się przed budynkiem ratusza.Ze środka wygramoliło się ośmioro ludzi, po czym uformowało przed zamkniętymi drzwiami kolejkę.Samochód zawrócił i pojechał z powrotem w stronę Spotting Mountain Road.Alan popatrzył na górę.Wschodzące słońce zdążyło już objąć swoimi promieniami ośrodek sekty.Na ulicy pojawił się drugi samochód.Kiedy wysadził swoich pasażerów przed ratuszem, nadjechał następny i jeszcze jeden.Każdy z nich zawracał i jechał w kierunku, z którego przybył.Kolejka ubranych na niebiesko wyznawców Michała wydłużała się coraz bardziej.Doktor, zaniepokojony, ruszył w ich stronę.Nieprzerwany przypływ błękitnych samochodów przywoził coraz to nowych sekciarzy.Kiedy dotarł do ratusza, zobaczył długą, maszerującą kolumnę skręcającą w Main Street z drogi Spotting Mountain.Przybysze, którzy przyszli piechotą, wydłużyli kolejkę trzykrotnie.A samochody ciągle nadjeżdżały.Obejrzał się.Pozostali ze spóźnionych uczestników zebrania spieszyli ku ratuszowi z malującym się na zmęczonych twarzach niepokojem.Błękitni Bracia pozakładali na swoje kombinezony drelichowe kurtki.Ich oddechy zmieniały się w parę w mroźnym powietrzu, które zdawało się zwiastować wczesną i zimną jesień.Ustawili się spokojnie w pojedynczym, prostym jak w wojsku szeregu - od ratusza aż do drogi na górę Spotting, tworząc nie kończącą się błękitną linię, ciągnącą się tak daleko, jak tylko sięgał wzrok Springera.Każdy z nich trzymał w ręku zielony świstek papieru.- Co się dzieje? - spytał Kent, który przybiegł za doktorem.- Nie wiem - odparł Alan.- Jest i Strunk.- Wskazał na czarną limuzynę, która wyłoniła się zza zakrętu koło kościoła i zaparkowała naprzeciwko ratusza, o parę metrów od miejsca, w którym stali.Wilber Strunk opuścił szybę i kiwnął uprzejmie głową, gdy Springer podszedł do niego.- Dzień dobry, doktorze - powiedział.Alanowi wydało się, że prawnik jest jakiś nieswój.- Co się tu dzieje? - zapytał.- Poprosili mnie, żebym obserwował - stwierdził Strunk.- Co obserwował?W oczach adwokata malowała się niepewność.- Rejestrację - odparł.- Rejestrację? Do czego chcą się zarejestrować?- Do wyborów.29- Nie mogą tego zrobić! - krzyknął Bob Kent.Burmistrz, Springer, Norah Bonę, Fred Zinser i jeszcze kilku członków komisji wyborczej znowu siedzieli w ratuszu.Była za pięć dziewiąta.Od godziny toczyła się paniczna debata.Za zaparkowanymi oknami majaczyły sylwetki czekających członków Błękitnego Bractwa.- Powtarzam - mówił Zinser, przecierając zmęczone oczy - że rozmawiamy o prawie wyborczym.Jeśli nie dopuścimy ich do głosowania i przegramy sprawę w sądzie, to mogą zażądać odszkodowania za poniesione straty.Wtedy dopiero będziemy mieli.- Daj spokój, Fred - żachnął się doktor.- Musi być jakiś sposób.Sam powiedziałeś, że te pokwitowania z poczty nie mogą zostać potraktowane jako niepodważalne dowody o decydującym znaczeniu.- Słusznie.Ale zobacz, ile różnych dowodów będzie miał sędzia.Pokwitowania, korespondencja, którą otrzymali, dokumenty gospodarza ich budynku, kimkolwiek jest, akty urodzenia.Są dobrze przygotowani.Mają Strunka i możesz być całkowicie pewien, że znalazł już sędziego, który przywali nam odpowiedni nakaz, jeśli tylko będziemy próbowali ich nie dopuścić.Nie mamy innej możliwości, jak tylko pozwolić komisji wyborczej przeprowadzić prawidłową i zgodną z prawem rejestrację uprawnionych do głosowania.- Spojrzał na zegarek.- Lepiej niech pani już otworzy drzwi, pani Bonę.Starsza pani skrzyżowała ręce.- Prędzej pozdychają, niż ich zarejestruję.- Pani Bone - mitygował ją Zinser.- Może pani trafić do więzienia za pozbawianie obywateli przysługujących im praw wyborczych.- Fred ma rację.Niech pani lepiej zrobi, co on mówi.Alan obserwował całą tę scenę z niezdrową fascynacją.Kiedy tylko zegar wybił dziewiątą, sekciarze z początku kolejki weszli do środka i podeszli do biurka pani Bonę.- Chcę się zarejestrować na liście wyborczej - powiedziała młoda, blada kobieta, stojąca na samym przedzie.Starsza pani obciągnęła swój wełniany sweter.- Musi pani być zameldowana w Hudson City lub okolicy.Kobieta odpowiedziała monotonnym głosem:- Mieszkam tu od drugiego kwietnia, tego dnia wysłałam list polecony z urzędu pocztowego w Hudson City.Oto pokwitowanie.To są listy, które tutaj otrzymałam.To jest mój akt urodzenia, a to dokument wydany przez gospodarza budynku naszego Bractwa, potwierdzający datę mojego przyjazdu.Pani Bone zacisnęła pomarszczone usta, gdy porównała nazwisko i sprawdziła datę na obu kwitkach.Powoli wypełniła kartę rejestracyjną.- Wyślemy kartę pocztą.Żeby zostać zarejestrowaną, będzie pani musiała nam ją odesłać.Strunk, przyglądający się z boku, spojrzał na zegarek.- Panie burmistrzu, w kolejce mamy ponad siedemset osób.Czy może pan coś zrobić, żeby przyspieszyć rejestrację?- Staram się, jak mogę - rzuciła zdenerwowana pani Bone.Prawnik wykonał w jej kierunku dworski ukłon i powiedział:- Tak, proszę pani, ale jestem przekonany, że mogłaby pani skorzystać z czyjejś pomocy.Panie burmistrzu?Kent przytaknął.Był przygaszony, całkowicie stracił wolę walki.- Zaraz zorganizuję jakichś ludzi - odparł.Springer poszedł razem z nim do jego biura i siedział nie odzywając się, podczas gdy burmistrz rozmawiał przez telefon.Wreszcie odłożył z trzaskiem słuchawkę i odezwał się do doktora:- Ten cholerny Strunk! To musiał być jego pomysł.- Nie - zaprzeczył Alan.- Rozmawiałem z nim.Jest zdenerwowany tym wszystkim.O niczym nie wiedział, aż do dzisiaj rano, kiedy zadzwonili po niego.Kentowi spodobała się ta odpowiedź:- Ach, tak? Więc zagrali mu na nosie, tak samo jak nam.Już po mnie! Co za zamieszanie!W pokoju zapadła ponura cisza.Zadzwonił telefon.Burmistrz odebrał.- Dobrze.Powiedziałem, że dobrze.Naprawdę?.Jak tylko mnie zawiadomisz.Cześć.Odłożył słuchawkę.- To Stratton.Uważa, że musimy coś zrobić.Alan przytaknął.Kent gapił się w podłogę i bębnił palcami w biurko, a Springer wstał i zaczął chodzić po pokoju.Bob poprzylepiał na ścianach reklamy swoich domów na sprzedaż.Doktor zatrzymał się i wyjrzał przez okno.Błękitni Bracia spokojnie czekali na swoją kolejkę.- Hmm - powiedział.- No i co zrobimy?- Zrobimy? - powtórzył burmistrz ze złością
[ Pobierz całość w formacie PDF ]